Zachęcona dość pozytywnymi
recenzjami, paroma nagrodami i Timem Rothem w roli głównej– dałam się skusić. Lie to me. Cały pierwszy sezon na dysku,
zwarta i gotowa liczyłam na dobrą rozrywkę i płynnie wchodzące seanse. Jakże
jednak wielkie było moje rozczarowanie! Opowieść o zespole specjalistów od mikroekspresji,
współpracujących z policją i FBI okazała się nudnym i irytującym niestety gniotem.
Główny bohater Lie to me, dr Cal Lightman, zawsze
wszystko wie najlepiej. Rozpoznaje winnego zbrodni po niewidocznych dla zwykłego
śmiertelnika mikrogestach. Jeżeli nawet się myli, to błyskawicznie sam potrafi
naprawić własny błąd. Jego działania przynoszą jedynie pozytywne konsekwencje.
Jest zawsze profesjonalny: nawet kiedy opuszcza biuro, przygląda się
przechodniom i obserwuje ich rozmowy. Potrafi zaczepić obcą kobietę, aby powiedzieć, że jej chłopak, wbrew temu co mówi, wcale nie zamierza
opuścić dla niej żony. Bo kłamie. A dr Lightman wyczuwa kłamstwo niczym pies
myśliwski zwierzynę na angielskim polowaniu. Każdy jego ruch sugeruje widzowi,
że oto idzie alfa i omega. Każde słowo i ton, jakim je wypowiada komunikuje rozmówcy,
że to on wie lepiej. Wszystko. A zwłaszcza to, co rozmówca chciałby ukryć.
Niestety to, co powiodło się w
przypadku House’a czy siostry Jackie – czyli przemądrzały i nieznośny bohater,
tutaj okazuje się pustą, irytującą formą. To, co cechuje i House’a i Jackie to wewnętrzny
rozpad. Maska, którą przyjmują jest dla nich jedyną formą spajającą wewnętrzne
poplątanie, chaos i słabość. Dr Lightman słabości nie ma. A przynajmniej nie
ujawnił ich przez kilka pierwszych odcinków. Nie pojawiła się żadna rysa, żadne
pękniecie, które zachęciłoby mnie do zostania z tym bohaterem na dłużej.
Akcja kryminalna niestety
okazała się przeciętnie przewidywalna i naiwna. Próby aresztowania na podstawie
krzywo podniesionej brwi jeszcze mogłabym znieść – ale jeżeli główne założenie
opowieści sprowadza się do tego, że bohaterowie zawsze wszystko wiedzą, to
gdzie mamy miejsce na emocje i strach przed porażką? To, co stanowi (w pewnym
sensie) podstawę serialu kryminalnego, czyli starcie jednostki ze złem i próba
jego pokonania, tutaj zostaje przetransponowane na pseudoerudycyjną grę
intelektualną, która niestety nie okazuje się ani intelektualnym wyzwaniem ani
dowcipną rozrywką.
Schematyczność narracji niejednokrotnie
okazuje się znakomitą formą dla opowieści serialowej (wspomniany House czy Ostry Dyżur ), ale schemat, którego widz jest świadomy, nie może
stanowić zmniejszenia nieprzewidywalności akcji i wyzwań dla bohaterów. W Lie to me psychologo-policjanci (?) z
szybkością torpedy potrafią dopasować kolejne wzory do przedstawianych im spraw
kryminalnych. Widzą krzywo przymkniętą powiekę i już wiedzą ilu seryjnych
morderców przymykało w ten sposób oko na pięć godzin po dokonaniu zbrodni. Za mało tu emocji, za mało niepewności, czy
sprawę uda się rozwiązać. A także za mało możliwych przeciwności losu – nie
potrzeba dowodów, świadków, badań – wystarczy trafna diagnoza dr Lightmana.
Poza tą nieszczęsną wpadką w
ostatnim czasie obejrzałam także pierwszy sezon The Killing ( tak, tak, wiem, trzeba było zacząć od oryginału).
Klimat bardzo dobry (pomijając dość nachalnie lejący deszcz), wszystko jest owiane mrokiem, samotnością i cierpieniem egzystencji. Bohaterowie bardzo
ciekawi, w zasadzie bez wyjątku: każdy z własną traumą i problemem do rozwiązania.
Do tego intrygujące przestępstwo, zagadka i rozpad rzeczywistości. To chyba
jedna z lepiej pokazanych w Killing
rzeczy, czyli powolne obumieranie znanej codzienności w wyniku niespodziewanej
śmierci. Rodzice, rodzeństwo zamordowanej dziewczyny próbują żyć według znanego
im schematu, ale widz już wie, jak kruche i niemożliwe są te wysiłki. Pojawiają się kolejne
podejrzenia, niejednokrotnie fałszywe i krzywdzące. Nie tylko dla najbliższych ofiary, ale i dalszych znajomych - konsekwencje zbrodni dotykają całą mikrospołeczność.
Bardzo powoli twórcy odsłaniają przed widzem
kolejne fakty z życia bohaterów. Dopiero w okolicy połowy sezonu dowiadujemy
się np. że Sarze Linden (policjantka prowadząca sledztwo) próbowano odebrać prawa rodzicielskie do jedynego syna, bardzo powoli także poznajemy kryminalną przeszłość pana Larsona czy narkotyczne
doświadczenia Holdera.
Zabieram się właśnie za drugi
sezon i pewnie dopiero po nim popełnię jakąś większą refleksję na ten temat.
Mam jeszcze rozgrzebane Treme
(premierowy odcinek wyreżyserowany przez Agnieszkę Holland nominowano do
Nagrody Emmy), ale jakoś opornie mi to idzie na razie. Może to wszystko wina Gry o Tron - właśnie kończę czytać pierwszą
część trzeciej części i zupełnie nie mogę się oderwać,
więc chwilowo bardziej oddaję się literaturze niż ekranom.
Uprzedzając pytanie – nie, nie
oglądam drugiej serii GoT, czekam, a potem:
:)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz