No i niestety. Miało być dobrze,
a wyszło… inaczej niż zwykle. Piąty sezon Mad
Men wieje nudą, a przede wszystkim dziwnym przeobrażeniem bohaterów,
których tak dobrze poznaliśmy przez ostatnich kilkadziesiąt odcinków.
Kilkadziesiąt odcinków Mad Men obejrzałam z zapartym tchem –
obserwując dziwną mieszankę bogatej korporacji, podmiejskiego życia, kobiet
szukających awansu i mężczyzn owe kobiety lekceważących. Było znakomicie.
Bohaterowie pozostawali niepewni – cały czas miotający się między
bezinteresowną podłością, naiwnością, smutkiem popychającym do niegodziwości
czy też konwencją narzucającą opresyjne formy.
Tym razem jednak nie było
niczego. Ani emocji, ani katastrof, ani karkołomnych splotów nieudanych
decyzji. A przynajmniej było ich niewiele. Rzeczywistość zaczęła płynąć w spokojnym, przewidywalnym tempie. Wraz
z rozwodem Dona Drapera uleciała z niego wszelka pasja – ta do pracy i ta do
życia (jakkolwiek autodestrukcyjna ona
nie była, to wciąż jednak pasja).
Najbardziej zaskakujące jest
słabe rozegranie dobrych pomysłów. Bo tych ostatnich nie brakowało – Pete Campbell
rzucający się w niełatwy, toksyczny romans czy Joan i jej „wietnamskie”
małżeństwo. Te dwie historie mogły być najciekawszymi wątkami tego sezonu – w przypadku
Pete’a kierując ponownie uwagę widza na zamknięty świat „idealnych” małżeństw z
przedmieść, a w przypadku Joan na jednostkowe skutki historycznych zawirowań. Niestety
tematy, nie zostają rozwinięte, przez co stają się płaskie i rozczarowujące, a
nawet pretensjonalne. Historia romansu Campbella owszem jest ciekawa, ale nie
docieramy do tego, co w zasadzie najważniejsze, czyli przyczyn. Pete narzeka na swoje życie, widać, że się miota – nie wiemy jednak, co go tak naprawdę uwiera. Nie
dostajemy nawet kilku soczystych scen z jego życia domowego. A Joan? Historia
młodej pary rzuconej na pożarcie historii wojny w Wietnamie, urywa się –
małżeństwo rozpada się de facto w ciągu jednego odcinka i to w dość łagodny
sposób.
Kolejna niejasna opowieść to
Betty – była Pani Draper, która przytyła i rozmyślanie o tym zajmuje jej właściwie całą uwagę. Jedyne fragmenty z udziałem tej bohaterki, to właśnie
kwestie jedzeniowe – niestety nie docieramy do przyczyny tycia. Wątek nie
zostaje rozwinięty, nie dowiadujemy się czy to np. efekt depresji (wykluczono
zmiany nowotworowe). Sezon mógł się fabularnie wydarzyć bez jej obecności, ponieważ
nie wnosi ona zupełnie niczego nowego do opowieści, jej postać nie rozwija
historii.
Najdziwniejszy jednak ze
wszystkiego jest Don. Nie interesuje go praca, nie interesują romanse, przygody
ani w zasadzie nic. Nawet żona. Don nie zmienił się w dobrego męża pod cudownym
wpływem prężącej się i rozczulająco zębatej, młodej żony, choć chwilami scenarzyści
chyba próbują to widzowi wmówić. Don nie grzeszy uczuciem wobec małżonki – tak samo
jak wobec Betty – jest opryskliwy, dokuczliwy, lekceważący. Don staje się karykaturą samego
siebie – z upośledzonego emocjonalnie mężczyzny, zmienia się w maszynę do
realizacji codziennych zadań i powinności. Nie emocjonuje go praca, ani
małżeństwo ani zewnętrzne presje, którym dawniej podlegał. Uwolnił się,
ujawniając tym samym całkowitą pustkę.
Nie wiem, czy to chwilowe
wypalenie tematu, czy chęć przetrzymania widza przed dokonaniem totalnej
masakry w kolejnej serii. Zdecydowanie mam nadzieję, że to drugie. Byłoby mi
bardzo żal kilkudziesięciu godzin zaprzyjaźniania się z bohaterami, aby
zakończyć sprawę w tak miałki i bezpłciowy sposób. Liczę, że w kolejnym sezonie
powróci ruch, pojawi się zmiana – i to nie tylko ta, sprowadzająca się do
złapania kolejnego klienta czy poznawania zakamarków nowego biura. Mam
nadzieję, że bohaterowie powrócą do dawnej formy, w jeszcze ciekawszym,
dojrzalszym, nowym wydaniu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz