Czekałam z niecierpliwością.
Pozwoliłam odleżeć się wszystkim dziesięciu odcinkom – leżakowały w otchłani
przepełnionego dysku i dojrzewały. I niby było dobrze,
oglądało się płynnie, ale jednak jakiś niedosyt i mętny brak satysfakcji nie
dają mi spokoju.
Jestem po prostu trochę rozczarowana.
Rok czekania, setki pochłoniętych stron pióra G. R. R. Martina, pełna gotowość bojowa
do niekończącego się seansu i co? I dostaję 10 przegadanych odcinków. Odcinków,
w których twórcy nie wiedzą, co w zasadzie opowiadają. W których ewidentne
cięcia w postprodukcji zachwiały logikę i sens historii. Bohaterowie zostają spłaszczeni,
pozbawieni przemian emocjonalnych.
Żeby było jasne – nie jestem
ekspertką prozy Martina. Brnę powolutku przez kolejne tomy, co nie jest takie
proste, zwłaszcza, że czytam zazwyczaj w autobusie przemieszczając się między
pracą i domem. Nie pamiętam każdego centymetra historii ani każdego nazwiska,
herbu czy powiedzenia zapisanego przez autora. Nie wymaga jednak szczególnej
bystrości zauważenie pogłębiającej się w Starciu
królów ciemności i mroku nad Westeros, rozpadu całej znanej wszystkim
narratorom rzeczywistości; faktu, że uciekająca Arya, której wszyscy chyba
kibicują, nie ma już właściwie dokąd powrócić.
Autorzy serialu chcieli
opowiedzieć wszystko, a jednocześnie dodali do opowieści nowe wydarzenia i
postaci, tak jakby na kilkuset stronach książki czegoś mogło zabraknąć.
Już w drugim odcinku pojawiają
się niezrozumiałe przeinaczenia i nielogiczności. Rozpoczyna się on od rytualnego
spalenia starych bogów i oddania czci R'hllorowi przez Czerwoną Kapłankę –
scenarzyści nie pokusili się o wyjaśnienie kim owa bohaterka jest, komu
sprzyja, a kogo próbuje unicestwić. Nie ma także odniesienia do dominanty
symbolicznej całego tomu, jakim jest czerwona kometa – kometa, którą
bohaterowie widzą, obserwują, budzi powszechny niepokój, nie wiedzą, co
zwiastuje. Kometa pojawia się w pierwszym odcinku (widzi ją Bran), potem jednak
znika.
Robb poznaje tajemniczą
sanitariuszkę (w książce żadnej sanitariuszki nie było, była inna dama, gdzie
indziej i w innych okolicznościach): wątek miłosny poprowadzony zostaje w
sposób wyjątkowo nachalny – dziewczyna jest bowiem piękna, ale i mądra. Tak
mądra, że jako dziewczynka gardziła rozmowami o wstążkach i tańcach (to chyba
miało być feministyczne, ale niestety nie wyszło), postanowiła, że będzie ratować
świat. W związku z tym prowadzi konwersacje z Lordem Winterfell, Królem Północy
- o tym, że kończą się jej nici operacyjne. Wkracza także niezaproszona do jego
namiotu, aby, nie mając pretekstu do rozmowy, przerwać jego naradę
strategiczną.
Daenerys, która występuje w tej
części książki w dość znikomym stopniu – w serialu gra niemal pierwsze skrzypce.
Los Theona, jednego z najbardziej dramatycznych bohaterów, poprowadzony zostaje
w skrajnie uproszczony sposób.
Można się oczywiście sprzeczać,
czy zmiany były słuszne, czy nie. Ponieważ jednak nie oglądałam serialu sama,
wiem także, że pewne wydarzenia są zwyczajnie niezrozumiałe dla osoby
nieznającej pierwowzoru (wydarzenia między Jonem Snowem i Qhorinem Półrękim).
Ale wracając do samego serialu. Większość
odcinków sprowadza się do filmowanych w półzbliżeniach twarzy konwersujących w
podniosłym tonie o temat Ważnych Spraw. Co jakiś czas zmieniamy tylko scenerię,
przenosimy się z sali do sali. Nie ma tu MIĘSA, dziania się, wiru, zasysającego
po kolei wszystkich bohaterów. Oczywiście, nie jest nudno – historia wciąga i
trudno oderwać się od ekranu, ale brakuje jakiejś iskry, która spajałaby całą opowieść.
Zabrakło mi np. wzmocnienia momentu wysłania przez Nocną Straż kruków z prośbą
o pomoc, na co żaden król nie reaguje. Wszyscy są zbyt zajęci wojnami o Żelazny
Tron, aby zjednoczyć się w walce z abstrakcyjnym przeciwnikiem zza Muru. Być
może nadałoby to całości jakiś jednolity wymiar, pozwoliłoby łatwiej ogarnąć sytuację
przedstawianego świata skazywanego przez bohaterów na zagładę.
Liczyłam po cichu także np. że
poród Cienia przez Czerwoną Kapłankę i jego późniejsza działalność (Renly)
zostaną rozwiązane w nieco bardziej niedopowiedziany sposób… Nie wiem także, po
co przeraźliwie długie spojrzenie w oczy Innego w finale serii. Trochę zbędne
wydają mi się także sceny łóżkowe w burdelu Littlefingera. Wyglądały, jak wtręt
jakiegoś korpo-HBO-managera podkreślającego, że przecież twórcy muszą zachować
spójność z wizerunkiem stacji – mocny seks więc być MUSI, bez względu na to,
czy cokolwiek do opowieści w tym momencie wnosi. Bez zarzutu pozostaje jednak
realizacja techniczna serialu – kostiumy, scenografia, zdjęcia plenerowe (kiedy
już się pojawią raz na milion lat), może trochę brakuje statystów…
Nie mogłam oprzeć się wrażeniu,
że twórcy stanęli w obliczu jakiejś dziwnej bezradności wobec ogromu książki. Być
może selekcja danych zawiodła. Być może należało zdecydować się na (sprzeczne z
konstrukcją książki, ale mogło być sensowne w przypadku serialu) wybranie wiodącej
postaci i momentu kulminacji, który powinien nadejść. W pierwszej serii był to
Edd Stark i jego śmierć. W drugiej, scenarzyści chyba nie ogarnęli już mnogości
wydarzeń, postaci i emocji. Wyobrażam sobie, jak siedzą nad laptopami,
ogarnięci amokiem myślenia, co jakiś tylko czas podnosząc głowę, aby zawołać
smutno „Co my właściwie chcemy opowiedzieć??”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz