Jest tylko jedna księga właściwego
prowadzenia domu i opiekowania się dziećmi. Ta, napisana przez kobiety.
A teraz
musisz zaakceptować to, że moje metody będą inne.
Takimi słowami tłumaczy się swojej
partnerce Lewis, jeden z bohaterów australijskiego serialu House Husbands.
Kobiecie trudno pojąć strukturę rytmu prowadzonego przez mężczyznę w domu –
oczekuje, że wszystko będzie działać tak, jak wtedy, kiedy to ona nie pracowała
zawodowo. Tymczasem dla niego, dom i dziecko to raczej przygoda niż przewidywalny
porządek.
Bohaterami House Husbands są
czterej panowie w różnym wieku: Justin – świeży rozwodnik z trójką dzieci i kłopotami
z prawami rodzicielskimi; Mark – marketingowiec powracający do pracy na część
etatu, żonaty z wiecznie nieobecną lekarką; Kane – gej opiekujący się
siostrzenicą swojego chłopaka, próbujący utrzymać się z pieczenia ciast na
zamówienie oraz Lewis – były przedsiębiorca, obecnie zajmuje się domem.
House Husbands nie jest kamieniem
milowym produkcji telewizyjnej. Jest za to bardzo koniecznym głosem, w dyskusji
nad rolami, które przyjmujemy w coraz mniej zdefiniowanej odgórnie
rzeczywistości. Oglądamy obraz czterech nowoczesnych rodzin, w których to mężczyźni
przejęli na siebie rolę tych odpowiedzialnych za ognisko domowe. Przeczytałam
gdzieś niedawno, że mężczyźni często zajmujący się domem są spokojniejsi niż
ich pochłonięci życiem zawodowym koledzy. Dzięki temu zachowują balans między życiem
publicznym i prywatnym, wiedzą, że potrafią sprawdzić się w obu rolach. House
husbands konstytuuje rzeczywistość domową organizowaną przez mężczyzn. Dokonuje
zmiany paradygmatu „opiekuna domu” (w ogóle nie pojawiają się tu np. problemy bycia
„niemęskim” z powodu opiekowania się dziećmi, a cała czwórka ma dzieci).
Serial jest niezwykle pogodny – można
nawet powiedzieć, że świat udomowionych mężczyzn jest nieomal idealny –
dzieci są miłe i spokojne, okolica przyjazna, a nawet i z partnerkami można się
porozumieć. A same losy
bohaterów są tak skonstruowane, że panowie zdają się być czymś na kształt
superbohaterów z sąsiedztwa (wzorem jest Russell Crowe w Gladiatorze). Na początku odcinka otrzymujemy elegancką ekspozycję każdego z
bohaterów; potem pojawiają się kłopoty –
z reguły rozwiązywane jeszcze w tym samym odcinku i podsumowanie z piosenką w
tle. Każdy odcinek trwa ok. 45 minut, czas mija niezauważony.
Z dużą przyjemnością ogląda się
wspólnotę tworzoną przez czwórkę bohaterów. Starają się działać w myśl „jeden
za wszystkich, wszyscy za jednego”. Rozumieją nawzajem swoją codzienność –
partnerki są bowiem gdzieś indziej. W innej rzeczywistości. Są odległe i zniecierpliwione:
„od kiedy sprzedał firmę ciągle dzwoni opowiadać o prawie każdej myśli, jak mu
towarzyszy w ciągu dnia” narzeka Gemma, partnerka Lewisa. Była żona Justina odnotowuje
każdą jego wpadkę – fakty przydadzą się na rozprawie sądowej o opiekę nad
dziećmi. Abi, żona Mark’a, nie potrafi nawet nazwać jego stanowiska pracy i nie
czuje się zażenowana, kiedy ten pamięta opowieści z jej pierwszej pracy.
Tak. Tym razem to kobiety są tymi
„niedobrymi”. Przejęły rolę zapracowanych, nieobecnych mężów, w wiecznych
pretensjach do żony. Wciąż poddają mężczyzn krytyce, której oni nijak nie mogą
sprostać. A oni nawet nie próbują zachowywać się jak „matki”, nie będą także
nigdy perfekcyjnymi paniami domu – ale czy to wielki problem, że naczynia zmywa
się za pomocą węża ogrodowego?
Jestem po piątym odcinku i z
niecierpliwością czekam na kolejne.
W 2009 pojawiła się angielska
komedia pod tym samym tytułem, ale jeszcze do niej nie dotarłam, więc nie
zweryfikowałam powiązań z serialem ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz