poniedziałek, 13 grudnia 2010

Na początek...


Atmosfera świątecznych przygotowań w toku, prezenty, choinki, jedzenie, którego nikt nie będzie w stanie przejeść. W klimacie tego ogólnego podniecenia i niepokoju, nieomal niepostrzeżenie zakończył się jeden z bardziej radosnych spektakli, jakie miałam okazję oglądać. Miłość nad rozlewiskiem. Produkcja (na podst. powieści Małgorzaty Kalicińskiej) cudownie nudna, upstrzona żenującymi dialogami, wypełniona pretensjonalnymi bohaterami i znikomą akcją. 

Ale do rzeczy. Miłość… czyli kontynuacja Domu nad rozlewiskiem: główna bohaterka, Gosia, emigrantka z Warszawy, nadal prowadzi pensjonat. Jak wcześniej, jest tu Kaśka, Marysia, Basia, konie, strumyki, sąsiedzi. Poznajemy narcystycznego rzeźbiarza, więzienną przeszłość lokalnego dyrygenta chóru, egzaltowaną aktorkę poszukującą wyciszenia przed śmiercią. Wszyscy są przyjaźni, kulturalni, i obyci. 

Autorzy serialu za wszelką ceną chcą przekonać widza, że każda z postaci  jest warta uwagi. Za każdą winą kryje się cierpienie – np. nikt nie pije dla samego picia, ale ma głęboko zranioną i smutną duszę szukającą ukojenia w alkoholu. No ale trudno się dziwić. Rozlewisko to miejsce idealne, ludzie są dobrzy i nie mają wad. Oglądamy też ładne, kolorowe zdjęcia ładnego i kolorowego krajobrazu mazurskich łąk. Rozmyte ujęcia i zwolnione tempo sprytnie podkreślają momenty przełomowe w życiu postaci. No i znak rozpoznawczy serialu: brak akcji. Dzieje się niewiele: bohaterowie chodzą, jedzą, gotują, opowiadają o uczuciach. Ilość wydarzeń względem czasu trwania każdego odcinka znikoma. Frustracja widza – narastająca.

Jedynym rozbiciem, pozytywnym i intrygującym, tej przezroczystej i niewinnej struktury jest nieoczekiwany wątek…homoseksualny. No bo z jakiego powodu ksiądz proboszcz popada w głęboką depresję i melancholię po wyjeździe dyrygenta? Snuje się bez energii, wspomina, rozmyśla. Nic nie zostaje powiedziane wprost, pojawia się jedynie delikatna sugestia, a to już i tak dużo jak na standardy polskich seriali. Dopiero kiedy muzyk powróci – nastąpi harmonia na plebanii. To jednak temat do rozwinięcia w osobnym wpisie.

Ale pewne jest jedno. Po obejrzeniu Rozlewiska już nic nie jest takie samo. Świadomość tego, jak bardzo zły serial można nakręcić, jest właściwie krzepiąca. Na takim tle Majka zaczyna wydawać się prawdziwym arcydziełem. I mam już teraz pewność, że nic nie jest w stanie zmącić mojej miłości do seriali. I o tym będzie ten blog. O serialach, polskich i niepolskich, dobrych i złych, a czasem bardzo złych. O mediach, które zmieniają to kiedy, gdzie i jakie seriale oglądamy. Zapraszam  :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz