niedziela, 18 grudnia 2011

Piękni, wojenni chłopcy

Z lekkim opóźnieniem, ale udało mi się wreszcie skończyć czwarty sezon Czasu honoru. I wbrew początkowym wpadkom i obawom -  nie zawiódł. Chłopcy nadal są piękni, dziewczęta dzielne, a Warszawa waleczna. Z pierwszym odcinkiem przenosimy się do 1944 roku. 


Jest wiosna, świeci słońce – stolica jest pozornie spokojniejsza, bo już po powstaniu w getcie, ale wciąż przed powstaniem sierpniowym – trwa chwila zawieszenia i względnego spokoju. Bracia Konarscy są we Włoszech w szeregach II korpusu. Szybko jednak wracają do Polski, ale tylko po to, aby wpaść w czerwone łapska bolszewików. Sytuacja polityczna została odmalowana w pierwszym odcinku, możemy przejść do kolejnych perypetii. Matka Konarskich zostaje nadworną lekarką Złego Niemca (w tej roli oszałamiająco aryjski Robert Kozyra), Wanda zostaje wysłana do robót przymusowych na terenie III Rzeszy, Michał bierze ślub ze Złą Agentką, Janek, a wkrótce ciężarna Lena, zostają aresztowani przez gestapo.

W czwartej serii jest nieco mroczniej, chłopcy zmężnieli, są jacyś poważniejsi. W pierwszej scenie odcinka pilotażowego Bronek i Janek podrzynają gardła niemieckim żołnierzom. Otwarciowa masakra nie przeszkodziła jednak Bronkowi w paleniu papierosa – jest tak zaprawiony w bojach, że nie musi gasić papierosa w trakcie pracy. To już prawdziwy profesjonalizm. Chłopcy stali się mężczyznami – świadomymi zabijania i ryzyka, jakie podejmują. Wojna ich męczy, kolejne działania przestają być wyzwaniem, stają się koniecznością, od której nie można uciec. Zanim pomogą bliskim – muszą spełnić obowiązek wobec Sprawy (ratowanie pani Konarskiej, Wandy i Leny musi poczekać). Sprawy, która staje się coraz bardziej przytłaczająca. Także dla widza, który, świadomy biegu historii doskonale wie, że nic tej ciągle pięknej Warszawy uratować nie może i za chwilę wszystko znajdzie się pod gruzami, a piękni młodzieńcy przeniosą się do kanałów.


Trochę za mało tu powiewu idącego zniszczenia, nadchodzącego wymazania teraźniejszości (mam na myśli powstanie). Nie, żebym się spodziewała czegoś innego, bo jest to spójne z całą wizją historii w Czasie honoru – czyli raczej uskutecznianą ideologicznie grą w policjantów i złodziei, niż próbą oddania prawdopodobnej atmosfery grozy i wszechobecnego umierania. Z drugiej strony – może to i dobrze, że twórcy nie poszli w stronę głębszego przeżywania, bo szczęki Kuby Wesołowskiego i tak są już dość mocno wyeksploatowane od emocjonalnego zaciskania.

Jak w i poprzednich seriach, tak i teraz nie uniknięto oczywiście wpadek. No bo dlaczego bracia Konarscy będąc we Włoszech porozumiewają się z niejakim Benito po polsku, a on ich rozumie? Są też nieskończone wątki, wątki bez konsekwencji, wątki dramatyczne nie mające stosownego wydźwięku (zabicie żony Michała). Widać także, że twórcy za wszelką cenę chcą uniknąć śmierci głównych bohaterów. Nawet jeżeli ich los nieustająco zmierza w stronę katastrofy – udaje im się z niej wykaraskać. Ruda – działająca jako egzekutorka – od początku osuwa się w rozpacz i depresję. Nie może znieść tego, czym się zajmuje, a ja w związku z tym czekam na jej samobójczą śmierć. Oczywiście nic z tego. W przyszłym sezonie pewnie weźmie ślub z Władkiem. Kiedy zaaresztowano Janka, oczekiwałam dramatu i powtórki z akcji pod arsenałem, ale również się przeliczyłam, bo Janek najzwyczajniej w świecie uciekł z siedziby gestapo (:D).

Czwarta odsłona Czasu honoru utrzymała wcześniejszy poziom. Ogląda się dobrze, poza kilkoma dłużyznami, opowieść idzie dość płynnie i zgrabnie. Nadal jest tu wszystko to, co można lubić – klimat dawnej Warszawy, stylowe ubrania, wartości, ideały i ładna muzyka w tle. A wisienką na torcie i cudowną zachętą do oglądania kolejnej serii, której na pewno nie opuszczę, pozostaje dla mnie Komisarz Zawada w niemieckim mundurze, który pojawił się na chwilkę w ostatnim odcinku. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz