Gotowe na wszystko raz jeszcze? Prawie się udało.
Kiedy Marc Cherry, producent
Gotowych na wszystko, wraz z m.in. Evą Longorią oznajmili światu, że oto
zamierzają wyprodukować amerykańską wersję meksykańskiej telenoweli Ellas son la Alegría del Hogar,
zawrzało. Serial jeszcze nie powstał, a już posypały się na niego gromy za
rasizm, szowinizm i różny inny „izm”.
Bohaterkami Devious Maids są
cztery, pracujące jako pokojówki/opiekunki domów, kobiety latynoskiego pochodzenia.
Pracowite, urodziwe, cierpliwe względem dziwnych kaprysów ludzi, dla których
pracują. Są nie tylko „pokojówkami” i sprzątaczkami, ale de facto prawdziwymi
gospodyniami domów. To one sterują losami wszystkich mieszkańców. I są dla nich naprawdę cenne, jak mówi jedna z bogatych dam: "ukraść komuś męża, to nieelegancka sprawa, ale ukraść pokojówkę to prawdziwa zbrodnia!".
Devious Maids zarzucano przede
wszystkim stereotypowość. Banalne postaci obleczone w równie banalne historie. I
poniekąd rzeczywiście - charakter każdej bohaterek można zawrzeć w dwóch
określeniach: Carmen – seksowna, cwana; Marisol – wykształcona, fałszywa; Rosie
- pobożna, z wyraźnym akcentem; Zoila – mądra - matka. W fabułę zaplątana jest
jeszcze jedna bohaterka – zamordowana Flora – (śledztwo jest
osią fabularną pierwszego sezonu), która kolei marzyła o dziecku z milionerem,
co dałoby jej szansę życia z alimentów (i oczywiście doprowadziło ją do zguby).
Jeszcze bardziej stereotypowi i uproszczeni są „biali państwo”. Są w znakomitej większości głupi, złośliwi i nieszczęśliwi (bo bogaci) oraz myślą przedmiotowo o podwładnych mówiąc np. „potrzebuję służącej, która umie odmieniać angielskie czasowniki” czy „przecież ta kobieta żyje z czyszczenia fug, z pewnością ją przechytrzysz”. W wersji oryginalnej pracodawcami również byli Latynosi, w amerykańskiej - wraz z podziałem zamożności doszedł rozdźwięk narodowościowy. Ten prosty schemat załamuje się jednak za sprawą piosenkarza – Alejandro – dla którego pracuje Carmen. Mężczyzna zatrudnia ją u siebie ze słowami „mam nadzieję, że nie ukradniesz sreber”.
Jeszcze bardziej stereotypowi i uproszczeni są „biali państwo”. Są w znakomitej większości głupi, złośliwi i nieszczęśliwi (bo bogaci) oraz myślą przedmiotowo o podwładnych mówiąc np. „potrzebuję służącej, która umie odmieniać angielskie czasowniki” czy „przecież ta kobieta żyje z czyszczenia fug, z pewnością ją przechytrzysz”. W wersji oryginalnej pracodawcami również byli Latynosi, w amerykańskiej - wraz z podziałem zamożności doszedł rozdźwięk narodowościowy. Ten prosty schemat załamuje się jednak za sprawą piosenkarza – Alejandro – dla którego pracuje Carmen. Mężczyzna zatrudnia ją u siebie ze słowami „mam nadzieję, że nie ukradniesz sreber”.
I może się wydawać, że główny
ciężar „izmów” i uprzedzeń nie tkwi jednak w pochodzeniu ale klasie finansowej. Wtedy w lokalnej gazecie pojawia się notka o zamordowaniu Flory, słyszymy
komentarz „Strona 43. Gdyby była biała, trafiłaby na okładkę”.
Argumenty przeciwników serialu o tym, że Devious Maids to „stracona szansa”, że latynoska społeczność nie doczekała się tu niczego więcej ponad standardowe, mainstreamowe reprezentacje, trudno stanowczo odeprzeć. Tę średniej klasy medialność czuć także w samej fabule, która nie porywa, perypetie bohaterek są niestety przewidywalne i standardowe (mamy tu bowiem i romans z białym, żonatym szefem, ślepą miłość do młodego, białego panicza czy marzenia o celebryckiej karierze). Serial niewątpliwie ogląda się z przyjemnością, aczkolwiek pod koniec staje się już nużący, a bohaterki zbyt przewidywalne, aby utrzymać w pełni uwagę i zaangażowanie widza. Wyjątkowo męcząca jest także ścieżka dźwiękowa (również wzorowana na Gotowych…), z której wciąż powtarzany jest jeden kilkusekundowy akord/jingiel.
![]() |
Pani Powell |
Najważniejsze chyba jednak jest
to, że to pierwsza tak głośna produkcja serialowa, w której cztery główne
bohaterki (i aktorki) są pochodzenia latynoamerykańskiego. Narracja została w
pełni oddana tej grupie społecznej, a uwaga widza koncentruje się na
ich losach. Powiązania z Gotowymi… są dość oczywiste, ale i w uczciwy sposób
komunikowane widzowi, który pamięta być może epizodyczny występ Carmen Luny w
ostatnim odcinku opowieści o Wisteria Lane. Carmen, pracująca chwilowo jako „maid”
u Solis'ów to oczywisty i oficjalny łącznik z nową produkcją. Stąd wszelkie
podobieństwa w narracji, sposobie prowadzenia aktorek czy chociażby plakacie stają
się tym bardziej uzasadnione.
Co istotne, serialowi udaje się uniknąć etykiety serialu „o służbie” – wszystkie bohaterki są ładne, zadbane (a przecież wiadomo, że jak służba to od razu pot, zmęczenie i niski kapitał…estetyczny), a zajęcie, jakiego się podjęły nie jest definiujące. Nie są także emocjonalnie zdominowane ani przez pracę ani przez ludzi, którzy je zatrudniają. Są niezależne, nakierowane na efekt (finansowy) pracy, a pobłażliwe spojrzenia „państwa” traktują z dużą dozą cierpliwości, którą na spotkaniach we własnym gronie przemieniają w urokliwą złośliwość.
Co istotne, serialowi udaje się uniknąć etykiety serialu „o służbie” – wszystkie bohaterki są ładne, zadbane (a przecież wiadomo, że jak służba to od razu pot, zmęczenie i niski kapitał…estetyczny), a zajęcie, jakiego się podjęły nie jest definiujące. Nie są także emocjonalnie zdominowane ani przez pracę ani przez ludzi, którzy je zatrudniają. Są niezależne, nakierowane na efekt (finansowy) pracy, a pobłażliwe spojrzenia „państwa” traktują z dużą dozą cierpliwości, którą na spotkaniach we własnym gronie przemieniają w urokliwą złośliwość.
Wszystkie postaci raczej odgrywają i performują same siebie, tylko momentami pozwalając sobie na zdjęcie maski. Najciekawiej udaje się to w przypadku Powellów – jedynych naprawdę niejednoznacznych i intrygujących bohaterów. Być może jednak mamy tu do czynienia ze świadomą i celową eksploatacją popularnych klisz i pytaniem, czy coś nowego może jeszcze za nimi iść. I, jak przekonuje Eva Longoria, najważniejsze w całej produkcji jest oddanie głosu latynoskim bohaterkom, a cała opowieść jest odzwierciedleniem sytuacji społecznej współczesnej Ameryki, gdzie większość posad niań, kucharek, sprzątaczek czy opiekunek zajmują właśnie kobiety pochodzenia latynoamerykańskiego. Przypomina to trochę przypomina argumentację "lepszy rydz niż nic", ale Devious Maids to całkiem przyzwoita produkcja, której oddać trzeba, że w mainstreamowy sposób ściąga uwagę widza tam, gdzie nie jest nawykły patrzeć.
I bardzo jestem ciekawa, czy doczekamy się kiedyś serialu o polskich „devious maids” – Ukrainkach, opiekujących
się polskimi staruszkami i dziećmi (to rzadziej, bo rodzice boją się wychowywać dzieci w obecności "obcego akcentu"), czyszczącymi podłogi na kolanach (bo gospodarze
nie życzą sobie inaczej), bez dni wolnych, bez umów, a przede wszystkim bez spokoju, bo „zaproszenia”, które na Ukrainę trzeba wysyłać, mają
coraz krótszy czas obowiązywania.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz