środa, 16 lutego 2011

Na półmetku



Po pięciu odcinkach, czyli w połowie, piątego sezonu Big love mogę stwierdzić jedno – jest dobrze, choć mogło być lepiej. Niby wszystko w porządku, niby ciekawie, niby zaskakująco. A jednak nie do końca. Pojawia się wtórność, nieczytelność motywacji, niepewność celu działań. Postawy bohaterów polaryzują się, co upraszcza ich charakterystykę, ułatwia ocenę, a właśnie brak tej możliwości był do tej pory jedną z największych zalet Big love. Pokrętny splot miłości, tradycji, obowiązku i możliwości samorealizacji rozgrywający się na tle uwikłania w role społeczne, religijne i to, co nazywamy normalnością – to wszystko mamy i w piątym sezonie, ale już mniej świeże, mniej poruszające. 

Co się dzieje w piątym sezonie? Bill coraz intensywniej zajmuje się polityką, Margene po raz kolejny angażuje się w biznes sprzedaży bezpośredniej, Nicky przeżywa rozterki jako mama dopiero co odzyskanej córki, a Barbara pragnie święceń kapłańskich.
Z innych spoilerów: Margene okłamała Billa na początku znajomości i miała 16 lat wychodząc za niego za mąż, co może zniweczyć jego karierę polityczną; matce Billa zostaje zdiagnozowana demencja, a on sam tymczasem proponuje Barbarze rozwód. Jest ferment, ale chwilami przewidywalny, uproszczony. Problemy rozwiązują się w trakcie jednego odcinka, powracają wyeksploatowane już motywy (np. Rhonda Volmer).

Hendricksonowie „wyszli z szafy”, pojawiają się wspólnie publicznie, oficjalnie występują jako czteroosobowe małżeństwo. Rozterki i związane z tym cierpienia bohaterów poruszane w poprzedniej serii rozpłynęły się. Teraz stawiają czoła bezpośrednim niedogodnościom czy chwilowym koniecznym deklaracjom własnej tożsamości. Umykają te najbardziej zwyczajne i ciekawe zachowania: strach, wstyd, lęk przed odrzuceniem, niechęć do opowiadania publicznego o własnych sprawach. W  to miejsce zaczyna wkraczać Idea, zaczyna determinować bohaterów w sposób silniejszy niż ich rodzinne sprawy.

Uwikłanie Billa w biznes, politykę i przestępczy świat Juniper Creek powodowało ciekawe rozdarcie – między uczciwością, ochroną rodziny, chęcią zemsty i zysku. Podejmował decyzje, które mogły mieć równie wiele pozytywnych jak i negatywnych skutków. Teraz, kiedy staje się postacią tej „większej” polityki, tej bardziej spektakularnej, oficjalnej, ale też bardziej abstrakcyjnej - wydaje się obcy, momentami fanatyczny, czasami mam wrażenie, że staje się głupcem opętanym wizją upragnionego celu, do którego dotrze nie bacząc na to, co wcześniej stanowiło priorytet.

Sprawy małżeńskie stają się drugorządne, związek Billa i Barbary – od początku pokazywany jako wyjątkowy i jednocześnie bardzo trudny – w obecnej chwili zdaje się nie tylko zepchnięty na boczny tor, ale przede wszystkim nieopowiedziany, niezrozumiały. Barbara kontynuuje swoją postawę z poprzedniego sezonu i zdaje się rezygnować z roli małżonki na rzecz dominującej opiekunki całej rodziny. Bardzo zależy jej na święceniach w kościele Billa, czuje się odrzucona, kiedy ten przywilej przypada ich synowi. To „odseksualnienie” bohaterki, rodzaj emocjonalnej menopauzy, przychodzi jednak dość niedostrzegalnie, trochę zbyt szybko. Pojawiający się nagle motyw nadużywania alkoholu znika tak szybko, jak się pojawia.

Może trochę wybrzydzam, ale poprzednie sezony Big love ustawiły oczekiwania na tak wysokim poziomie, że trudno będzie je zaspokoić. Serial jest nadal bardzo dobry, aktorstwo przednie, dialogi bez zarzutu. Element, który zawsze zachwycał – czyli potyczki trzech żon – nadal jest świetnie prowadzony. Wzajemne docinki, przepychanki, próba zdobycia władzy w rodzinnym stadzie – to wszystko pozostaje na najwyższym poziomie. Może tylko nieco bardziej abstrakcyjne, bo spory między żonami nie toczą się już o spędzenie nocy z mężem czy jego czulsze spojrzenie. Walka toczy się o władzę symboliczną, o zdobycie przewagi nad innymi kobietami w ich oczach, a nie w oczach męża. I to jest niezwykle fascynujące widowisko.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz