sobota, 1 września 2012

Mad Men 5



No i niestety. Miało być dobrze, a wyszło… inaczej niż zwykle. Piąty sezon Mad Men wieje nudą, a przede wszystkim dziwnym przeobrażeniem bohaterów, których tak dobrze poznaliśmy przez ostatnich kilkadziesiąt odcinków.


Kilkadziesiąt odcinków Mad Men obejrzałam z zapartym tchem – obserwując dziwną mieszankę bogatej korporacji, podmiejskiego życia, kobiet szukających awansu i mężczyzn owe kobiety lekceważących. Było znakomicie. Bohaterowie pozostawali niepewni – cały czas miotający się między bezinteresowną podłością, naiwnością, smutkiem popychającym do niegodziwości czy też konwencją narzucającą opresyjne formy. 

Tym razem jednak nie było niczego. Ani emocji, ani katastrof, ani karkołomnych splotów nieudanych decyzji. A przynajmniej było ich niewiele. Rzeczywistość zaczęła płynąć w spokojnym, przewidywalnym tempie. Wraz z rozwodem Dona Drapera uleciała z niego wszelka pasja – ta do pracy i ta do życia (jakkolwiek  autodestrukcyjna ona nie była, to wciąż jednak pasja). 

Najbardziej zaskakujące jest słabe rozegranie dobrych pomysłów. Bo tych ostatnich nie brakowało – Pete Campbell rzucający się w niełatwy, toksyczny romans czy Joan i jej „wietnamskie” małżeństwo. Te dwie historie mogły być najciekawszymi wątkami tego sezonu – w przypadku Pete’a kierując ponownie uwagę widza na zamknięty świat „idealnych” małżeństw z przedmieść, a w przypadku Joan na jednostkowe skutki historycznych zawirowań. Niestety tematy, nie zostają rozwinięte, przez co stają się płaskie i rozczarowujące, a nawet pretensjonalne. Historia romansu Campbella owszem jest ciekawa, ale nie docieramy do tego, co w zasadzie najważniejsze, czyli przyczyn. Pete narzeka na swoje życie, widać, że się miota – nie  wiemy jednak, co go tak naprawdę uwiera. Nie dostajemy nawet kilku soczystych scen z jego życia domowego. A Joan? Historia młodej pary rzuconej na pożarcie historii wojny w Wietnamie, urywa się – małżeństwo rozpada się de facto w ciągu jednego odcinka i to w dość łagodny sposób. 

Kolejna niejasna opowieść to Betty – była Pani Draper, która przytyła i rozmyślanie o tym zajmuje jej właściwie całą uwagę. Jedyne fragmenty z udziałem tej bohaterki, to właśnie kwestie jedzeniowe – niestety nie docieramy do przyczyny tycia. Wątek nie zostaje rozwinięty, nie dowiadujemy się czy to np. efekt depresji (wykluczono zmiany nowotworowe). Sezon mógł się fabularnie wydarzyć bez jej obecności, ponieważ nie wnosi ona zupełnie niczego nowego do opowieści, jej postać nie rozwija historii.

Najdziwniejszy jednak ze wszystkiego jest Don. Nie interesuje go praca, nie interesują romanse, przygody ani w zasadzie nic. Nawet żona. Don nie zmienił się w dobrego męża pod cudownym wpływem prężącej się i rozczulająco zębatej, młodej żony, choć chwilami scenarzyści chyba próbują to widzowi wmówić. Don nie grzeszy uczuciem wobec małżonki – tak samo jak wobec Betty – jest opryskliwy, dokuczliwy, lekceważący. Don staje się karykaturą samego siebie – z upośledzonego emocjonalnie mężczyzny, zmienia się w maszynę do realizacji codziennych zadań i powinności. Nie emocjonuje go praca, ani małżeństwo ani zewnętrzne presje, którym dawniej podlegał. Uwolnił się, ujawniając tym samym całkowitą pustkę. 

Nie wiem, czy to chwilowe wypalenie tematu, czy chęć przetrzymania widza przed dokonaniem totalnej masakry w kolejnej serii. Zdecydowanie mam nadzieję, że to drugie. Byłoby mi bardzo żal kilkudziesięciu godzin zaprzyjaźniania się z bohaterami, aby zakończyć sprawę w tak miałki i bezpłciowy sposób. Liczę, że w kolejnym sezonie powróci ruch, pojawi się zmiana – i to nie tylko ta, sprowadzająca się do złapania kolejnego klienta czy poznawania zakamarków nowego biura. Mam nadzieję, że bohaterowie powrócą do dawnej formy, w jeszcze ciekawszym, dojrzalszym, nowym wydaniu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz