piątek, 24 sierpnia 2012

Gra o tron 2


Czekałam z niecierpliwością. Pozwoliłam odleżeć się wszystkim dziesięciu odcinkom – leżakowały w otchłani przepełnionego dysku i dojrzewały. I niby było dobrze, oglądało się płynnie, ale jednak jakiś niedosyt i mętny brak satysfakcji nie dają mi spokoju.


Jestem po prostu trochę rozczarowana. Rok czekania, setki pochłoniętych stron pióra G. R. R. Martina, pełna gotowość bojowa do niekończącego się seansu i co? I dostaję 10 przegadanych odcinków. Odcinków, w których twórcy nie wiedzą, co w zasadzie opowiadają. W których ewidentne cięcia w postprodukcji zachwiały logikę i sens historii. Bohaterowie zostają spłaszczeni, pozbawieni  przemian emocjonalnych. 

Żeby było jasne – nie jestem ekspertką prozy Martina. Brnę powolutku przez kolejne tomy, co nie jest takie proste, zwłaszcza, że czytam zazwyczaj w autobusie przemieszczając się między pracą i domem. Nie pamiętam każdego centymetra historii ani każdego nazwiska, herbu czy powiedzenia zapisanego przez autora. Nie wymaga jednak szczególnej bystrości zauważenie pogłębiającej się w Starciu królów ciemności i mroku nad Westeros, rozpadu całej znanej wszystkim narratorom rzeczywistości; faktu, że uciekająca Arya, której wszyscy chyba kibicują, nie ma już właściwie dokąd powrócić. 

Autorzy serialu chcieli opowiedzieć wszystko, a jednocześnie dodali do opowieści nowe wydarzenia i postaci, tak jakby na kilkuset stronach książki czegoś mogło zabraknąć. 

Już w drugim odcinku pojawiają się niezrozumiałe przeinaczenia i nielogiczności. Rozpoczyna się on od rytualnego spalenia starych bogów i oddania czci R'hllorowi przez Czerwoną Kapłankę – scenarzyści nie pokusili się o wyjaśnienie kim owa bohaterka jest, komu sprzyja, a kogo próbuje unicestwić. Nie ma także odniesienia do dominanty symbolicznej całego tomu, jakim jest czerwona kometa – kometa, którą bohaterowie widzą, obserwują, budzi powszechny niepokój, nie wiedzą, co zwiastuje. Kometa pojawia się w pierwszym odcinku (widzi ją Bran), potem jednak znika. 


Robb poznaje tajemniczą sanitariuszkę (w książce żadnej sanitariuszki nie było, była inna dama, gdzie indziej i w innych okolicznościach): wątek miłosny poprowadzony zostaje w sposób wyjątkowo nachalny – dziewczyna jest bowiem piękna, ale i mądra. Tak mądra, że jako dziewczynka gardziła rozmowami o wstążkach i tańcach (to chyba miało być feministyczne, ale niestety nie wyszło), postanowiła, że będzie ratować świat. W związku z tym prowadzi konwersacje z Lordem Winterfell, Królem Północy - o tym, że kończą się jej nici operacyjne. Wkracza także niezaproszona do jego namiotu, aby, nie mając pretekstu do rozmowy, przerwać jego naradę strategiczną. 

Daenerys, która występuje w tej części książki w dość znikomym stopniu – w serialu gra niemal pierwsze skrzypce. Los Theona, jednego z najbardziej dramatycznych bohaterów, poprowadzony zostaje w skrajnie uproszczony sposób.

Można się oczywiście sprzeczać, czy zmiany były słuszne, czy nie. Ponieważ jednak nie oglądałam serialu sama, wiem także, że pewne wydarzenia są zwyczajnie niezrozumiałe dla osoby nieznającej pierwowzoru (wydarzenia między Jonem Snowem i Qhorinem Półrękim).

Ale wracając do samego serialu. Większość odcinków sprowadza się do filmowanych w półzbliżeniach twarzy konwersujących w podniosłym tonie o temat Ważnych Spraw. Co jakiś czas zmieniamy tylko scenerię, przenosimy się z sali do sali. Nie ma tu MIĘSA, dziania się, wiru, zasysającego po kolei wszystkich bohaterów. Oczywiście, nie jest nudno – historia wciąga i trudno oderwać się od ekranu, ale brakuje jakiejś iskry, która spajałaby całą opowieść. Zabrakło mi np. wzmocnienia momentu wysłania przez Nocną Straż kruków z prośbą o pomoc, na co żaden król nie reaguje. Wszyscy są zbyt zajęci wojnami o Żelazny Tron, aby zjednoczyć się w walce z abstrakcyjnym przeciwnikiem zza Muru. Być może nadałoby to całości jakiś jednolity wymiar, pozwoliłoby łatwiej ogarnąć sytuację przedstawianego świata skazywanego przez bohaterów na zagładę. 

Liczyłam po cichu także np. że poród Cienia przez Czerwoną Kapłankę i jego późniejsza działalność (Renly) zostaną rozwiązane w nieco bardziej niedopowiedziany sposób… Nie wiem także, po co przeraźliwie długie spojrzenie w oczy Innego w finale serii. Trochę zbędne wydają mi się także sceny łóżkowe w burdelu Littlefingera. Wyglądały, jak wtręt jakiegoś korpo-HBO-managera podkreślającego, że przecież twórcy muszą zachować spójność z wizerunkiem stacji – mocny seks więc być MUSI, bez względu na to, czy cokolwiek do opowieści w tym momencie wnosi. Bez zarzutu pozostaje jednak realizacja techniczna serialu – kostiumy, scenografia, zdjęcia plenerowe (kiedy już się pojawią raz na milion lat), może trochę brakuje statystów…

Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że twórcy stanęli w obliczu jakiejś dziwnej bezradności wobec ogromu książki. Być może selekcja danych zawiodła. Być może należało zdecydować się na (sprzeczne z konstrukcją książki, ale mogło być sensowne w przypadku serialu) wybranie wiodącej postaci i momentu kulminacji, który powinien nadejść. W pierwszej serii był to Edd Stark i jego śmierć. W drugiej, scenarzyści chyba nie ogarnęli już mnogości wydarzeń, postaci i emocji. Wyobrażam sobie, jak siedzą nad laptopami, ogarnięci amokiem myślenia, co jakiś tylko czas podnosząc głowę, aby zawołać smutno „Co my właściwie chcemy opowiedzieć??”.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz