niedziela, 21 kwietnia 2013

Kulisy władzy



O drodze po najwyższe stanowiska.
Polityka to dość wdzięczny temat filmowy. Po intensywnym seansowaniu się House of cards sięgnęłam po kilka innych tytułów traktujących o wspomnianym temacie.

Drugi sezon Bossa, choć nie tak dobry jak pierwszy – bo wątki nie są tak dobrze prowadzone, bo za dużo halucynacji głównego bohatera, bo choroba jako konstrukt fabularny nieco słabnie – i tak trzyma poziom. Zrealizowany oczywiście w tej samej manierze co część pierwsza, są więc i za bliskie kadry i utrzymana szaro-beżowa kolorystyka. Choć w pierwszym sezonie tożsamość miasta wydawała mi się nieco stłumiona, w drugim, kiedy to ukonstytuowała się już estetyka opowieści zdaje się, że portretowane Chicago nabiera nieco więcej charakteru. Jest miastem nieprzystępnym, odmawiającym współpracy. Patrząc na nie trudno właściwie stwierdzić, o co burmistrz Kane tak walczy, ale podsumowuje to jednym zdaniem „To moje miasto”. 


Niezbyt satysfakcjonująco prowadzony jest znów wątek choroby głównego bohatera. Co jakiś czas pojawia się jakieś zasłabnięcie, drżenie i spora ilość halucynacji. Tym razem nieco kanalizujących się w seksualne fantazje na temat nowej pracowniczki. 

To, co najciekawsze to gotowość na wszelkie niegodziwości w celu zdobycia władzy. Kane, żyjący z bombą tykającą we własnej głowie, nie ma już nic do stracenia. Jest gotów umieścić córkę w więzieniu, aby poprawić wizerunek. Podejrzewamy go nawet o zlecenie postrzelenia żony. Wszystko dla poprawiania własnego wizerunku. Kane, w przeciwieństwie do bohaterów kolejnych seriali, jest gotów naprawdę na wszystko. Jedyną świętością jest dla niego władza i miasto, o które walczy. W drodze po trofeum bliżej mu do antycznych szalonych cezarów, niż do Franka Underwooda, który na jego tle wydaje się dość łagodnym człowiekiem.

O House of cards piszę w innym miejscu, więc teraz już tylko kilka słów. W porównaniu z rapatym, nawet chwilami łamiącym się Bossem, to jakaś forma poematu o władzy w starym stylu. Wszyscy są piękni, eleganccy, a jad sączy się zza wybielonych i równych zębów. Perfekcyjna realizacja wszelkie niegodziwości głównego bohatera jakoś łagodzi.

Underwood pożąda władzy, ale pewnych granic nie przekracza. Jedną z nich jest pełen mocy związek z żoną. Małżeństwo jest dla niego istotnym punktem odniesienia, choć żyją z Claire w dość nowoczesnym związku. Większość decyzji podejmują wspólnie. Siadają wieczorami przy oknie, palą wspólnego papierosa i snują plany przejęcia władzy nad światem. W ich relacji znajduje się nawet miejsce na kochankę, o ile może się przydać w realizacji celu. Zaś nieproszony kochanek znika, jak tylko kończy się czas zabawy i trzeba zewrzeć małżeńskie szyki i stanąć wspólnie do dalszej walki.
Underwoodowie, ucieleśnieni przez fenomenalny duet Kevina Spacey i Robin Wright, choć oboje dość nikczemni, interesowni i bezkompromisowi, wiedzą, że we dwójkę są silniejsi niż w pojedynkę. A drobne potknięcia na tej drodze w zasadzie nie mają znaczenia.



Kolejna produkcja to 4odcinkowy zaledwie Secret State. Niewielka, brytyjska produkcja oparta na podstawie książki Chrisa Mullina A Very British Coup. I aż dziw bierze, że ten miniserial nie został jeszcze w polskiej telewizji wyemitowany. Akcję rozpoczyna bowiem katastrofa samolotu premiera na terenie obcego mocarstwa, potem mamy przetrzymywanie ciał i utrudnianie badań przez tajemniczą korporację Petrofex. Brzmi dziwnie znajomo.

W przeciwieństwie do burmistrza Kane’a czy kongresmena Underwooda – egoistycznych i zepsutych urzędników - premier, Tom Dawkins, jest prawdziwym ostatnim sprawiedliwym. Choć obdarzony zmęczonym i nieco zrezygnowanym obliczem Gabriela Byrne’a, nosi w sobie wielką moc i odwagę, to człowiek etosu. Na jego głowie piętrzy się problem niewyjaśnionej katastrofy samolotu i tajemniczego wybuchu w fabryce. Czy te sprawy coś łączy? Czy za wszystkim stoi jedna, wroga organizacja?

Teorie spiskowe mnożą się na potęgę, podsłuchy, MI6, śmierci Tych-Którzy-Wiedzą i ukrywanie Prawdy przed premierem to chleb powszedni Secret State. Premiera otaczają persony wyjątkowo nikczemnej kondycji moralnej, nadzieja jedynie w Dawkinsie. Premierowi nie zależy na władzy – sięga po nią niemal przypadkowo. Trzyma się stanowiska nie dla osobistych korzyści, ale by przeprowadzić do końca obowiązki, których się podjął. Wyjaśnić sprawę tajemniczego wybuchu i zadośćuczynić poszkodowanym. 


I wprawdzie wszystko tu niby jest poprawne i w miarę zgrabnie opowiedziane, to jednak dobrze, że Secret State ma jedynie 4 odcinki. Po drugim, kiedy ukształtowała się już w pełni narracja i fabuła, w zasadzie wszystko było już jasne. Politycy są zepsuci i działają na pasku złych korporacji (zły bankowiec do premiera: „Moglibyśmy cię sprzedać i kupić, więc ciesz się ze przynajmniej coś obiecujemy”), jedyny blask dobra bije od premiera Dawkinsa. Wprawdzie twórcy próbują (niezbyt udolnie) odbrązowic bohatera, wyciągając z przeszłości jakąś nieudaną akcję w jakimś wojsku na jakiejś wojnie, ale finalnie niewiele z tego wynika.

Spore nadzieje wiązałam także z 6odcinkowym Political Animals, tym bardziej że twórcy inspirowali się dość mocno historią rodziny Clintonów. Ponieważ jak dotąd nie udało mi się przekonać do Commander in chief, liczyłam, że tu spotkam wreszcie jakąś intrygującą postać kobiecą. Jak bardzo się myliłam. 

Political Animals to niewielka produkcja, którą ratuje jedynie obecność dwójki aktorów, na których naprawdę patrzy się tu z przyjemnością – Sigourney Weaver w roli pani kongresmen i Ciaràn Hinds, jako były prezydent. Rozgrywek o władzę w serialu niestety jak na lekarstwo, oglądamy głównie perturbacje rodziny naznaczonej polityką i życiem wystawionym na obiektywy fotoreporterów.

Zaczyna się całkiem nieźle - główna bohaterka przegrywa partyjne wybory prezydenckie i postanawia wystąpić o rozwód. Dostajemy kilka retrospekcji, kiedy możemy przyjrzeć się, jak pan prezydent przyrzeka żonie "I did not have sex with that woman!", tylko po to żeby chwilę później jednak potwierdzić "no zdarzyło się cukiereczku". Tak. Niestety kolejne odcinki powtarzają początkowe schematy i niewiele do tego tygla nowego wprowadzają.


Niestety los rodziny nie okazuje się tak fascynujący, jak oczekiwano – autorzy silą się na potęgę, co chwilę racząc widza jakimś strasznościami – a to syn narkoman, synowa bulimiczka, babcia alkoholiczka, a były prezydent dziwkarz. Blaskiem jaśnieje jedynie główna bohaterka – Elaine – gotowa do poświęceń, ambitna, odważna, szczera. W niej jedynej nadzieja i szansa. Zarówno dla przesiąkniętej zgnilizną rodziny jak i Stanów Zjednoczonych. 

I w tej prostocie i telenowelowej jakości może dałoby się znaleźć jeszcze jakąś przyjemność, ale Political Animals wbija ostatecznie widzowi nóż w plecy w odc. 6 słowami Elaine, która wycofuje się z wyborów stwierdzając, że jest „przede wszystkim kobietą” i musi się zająć dziećmi bardziej niż sobą. Na szczęście dobry los wie lepiej, co dla kobiety i kraju lepsze, bo kilka chwil po tym rodzinnym wyznaniu rozbija się samolot prezydencki (!), a władzę przejmuje Zły Wiceprezydent. Sigourney będzie więc MUSIAŁA kandydować. Wbrew swojej woli i powołaniu do życia w rodzinie.
Tak czy owak, trudno wielki i źle rozegrany finał komentować. Cieszyć się można faktem, że serial wznowiony nie będzie.

Po tych kilkunastu godzinach z politykami na ekranie bez wątpliwości mogę powiedzieć, że nic chyba nie wbiło mi się w pamięć silniej niż Boss. Ze wszystkimi jego wadami, okazał się najciekawszą, najbardziej bezkompromisową opowieścią o pożądaniu władzy. O miłości do wizji własnego siebie porządkowanej przez upragnione stanowisko, bez oglądania się na innych, rodzinę czy zasady. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz