Mając w pamięci estetyczne, acz
męczliwe seanse pierwszego sezonu, do drugiej serii Miasta cudów zasiadłam bez
entuzjazmu. Tak jak sądziłam – niewiele się zmieniło. Na szczęście jednak to
zaledwie 8 odcinków.
Dla niezorientowanych (spoilery)
– pierwszy sezon kończymy dramatycznym aresztowaniem Ike’a, właściciela
hotelu Miramar. Do tego, emocjonującego, wydarzenia prowadzą nas rozliczne
kłopoty, knowania i problemy, z którymi główny bohater boryka się cały pierwszy
sezon. Niestety, już na początku drugiego całe napięcie ulatnia się, ponieważ
Ike – w zasadzie bez większych komplikacji – szybko opuszcza mury więzienia. I
to zdaje się być zasadą dla całej drugiej serii.
Wątki trwają dwa, trzy odcinki,
aby potem zniknąć właściwie bez komentarza. Butcher grozi żonie, że jeżeli nie
przyprowadzi najbliższej nocy Steve’ego do łóżka – zabije ją. Dwa odcinki
później już o tym nie pamięta. Żona Ike’a, Vera, nagle powraca do tańca, który
rzekomo ją wyczerpuje (nie widzimy tego, bo cały czas pięknie i świeżo wygląda).
Zaczyna wspomagać się „zastrzykami wzmacniającymi” (wzorując się na Jackie Kennedy). Widz ma prawo podejrzewać, że ten proceder dokądś prowadzi. Czeka, aż
pojawi się problem, uzależnienie, zmiany nastroju – cokolwiek. Niestety nie
dzieje się nic (a jeszcze mniej się dzieje w aktorstwie Olgi Kurylenko). W
pewnym momencie temat zwyczajnie znika, a widz czuje się oszukany. Pod koniec
sezonu dowiadujemy się, że Vera nie może mieć dzieci i desperacko próbuje
zaadoptować (czy też raczej przejąć) dziecko znajomej. Problem pojawia się
znikąd i wydaje się, że został wprowadzony jedynie w roli zmiennika po
wygaszonym temacie zastrzyków.
Brak spójności, ciągłości wątków
i aspiracji bohaterów to największy mankament Miasta cudów. Wątki rozmywają się
i mnożą, prowadzone są w powierzchowny, niejasny sposób. Wiele sytuacji pojawia
się znienacka, nie znajdując w dalszej części stosownej kontynuacji. Temat
przewodni, czyli legalizacja hazardu prowadzony jest chaotycznie, chwilami
trudno pojąć, jaki jest stan faktyczny intrygi. Wydarzenia, na które czekamy –
nie mają miejsca. Brak konsekwencji, logiki i ciągów przyczynowo-skutkowych
były dla mnie niezwykle irytujące, a wrażenie, że widz lepiej pamięta akcję niż
scenarzyści mocno niepokojące.
Ciekawym dodatkiem formalnym są
oniryczne sceny Ike’owych snów. Pojawia się nawet nawiązanie do klasyki "kina pamięci" Dawno temu w Ameryce - Ike zamknięty w budce telefonicznej pogrąża się we wspomnieniach przy towarzyszącym mu natrętnym dźwięku telefonu. To wszystko jednak zdaje się być pustym zabiegiem, nie dopisującym zbyt wiele do stworzonego wcześniej obrazu bohatera. Wszyscy
tkwią w ustalonych rolach i wyznaczonych torów charakterologicznych się
trzymają: Butcher jak był zły takim pozostaje, podział na dobrego i złego syna
jedynie się pogłębia, a niemrawe próby wzbogacenia postaci żony zakończyły się
porażką.
Miasto cudów uderza sztucznością, oglądamy piękne kostiumy czy
stylizacje wnętrz na wysokim poziomie, ale nie ma tu, tak perfekcyjnie zrealizowanego
w Mad Men, zespolenia bohaterów, fabuły i czasu. W Mad Menach kostium jest
przylepiony do postaci, naturalny i, choć zachwycający, w zasadzie
neutralny. W Mieście cudów wszyscy poruszają się, jak nakręcane laleczki poprzebierane
w kostiumy, których nie chcą nosić, palą papierosy, których nie chcą palić i opowiadają
historie, które nikogo tak naprawdę nie obchodzą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz