Pierwszy sezon zakończył się klasycznym cliffhangerem – Piper, wyzwalająca się z okowów wychowania i własnych o siebie trosk, bije na oślep otumanioną religią współwięźniarkę. Bije, żeby zabić. Bije pewnie pierwszy raz w życiu. Na ile skutecznie powinniśmy dowiedzieć się w drugim sezonie.
I dowiadujemy się. W pierwszym
odcinku blondwłosa bohaterka znajduje się niewiadomo gdzie, niewiadomo na jak
długo i do końca nie wiadomo za co. Przekonana, że z nieogarniętej narkotykowej
oszustki zmieniła się w morderczynię, ląduje w więzieniu-koszmarze - więzieniu koedukacyjnym. Chapman odbiera niechciane zaloty namolnego
adoratora, zmaga się z towarzystwem dziwnych i napastliwych kobiet, a w dodatku
kilka cel dalej mieszka…Alex. I tu następuje zwrot akcji, czyli sąd i rozprawa,
podczas której Piper, znów trzymając stronę Alex, pakuje się w kłopoty.
Nie są to jednak kłopoty obarczone
dużymi konsekwencjami, bo Piper wraca do domu. Czyli do Litchfield. Tu jest
wszystko na swoim miejscu – Red, Rosa, Nicky, Taystee i Crazy Eyes. Widz może odetchnąć z ulgą – nie będzie skazany na
powtórne oglądanie socjalizacji więziennej nierozumnej Piper.
W pierwszym sezonie
świadkowaliśmy niełatwej przemianie głównej bohaterki z bezmyślnej „Pipes” w
świadomą siebie więźniarkę – przemianie, którą wieńczy wspomniana już bójka,
bójka, w której WASPowa, dobrze wychowana Piper nigdy by nie uczestniczyła
gdyby nie więzienie, które zmienia, bo w końcu nikt „nie wychodzi stąd taki, jaki
przyszedł”.
Zagłębiamy
się w historie kolejnych bohaterek, coraz ciekawsze, bardziej intrygujące i
złożone. Na postać wyjątkowo poruszającą wyrasta Rosa, której historia
życia i namiętności są najbardziej
romantycznym wątkiem całego sezonu. Przede wszystkim jednak obserwujemy
szekspirowski niemal dramat, za sprawą zupełnie nowej bohaterki, Vee, która
rujnuje hierarchię i ustalone zwyczaje Litchfield. Pojawia się pożądliwe pragnienie
władzy i konsekwentna droga po jej zdobycie. Pojawiają się emocjonalne szantaże
a także te zupełnie zwyczajne – pełne agresji i przemocy.
(Trzeba jednak zaznaczyć, że choć w samym serialu o sprawiedliwość dla starych kobiet się upomniano o tyle już w rzeczywistości z tym jest nieco gorzej - bardzo trudno znaleźć bowiem jakiekolwiek materiały promocyjne z udziałem starych bohaterek.)
Orange
is the new black już nie tylko cieszy się i chwali różnorodnością - ta została w pełni
ukonstytuowana poprzez zepchnięcie Piper na drugi plan. WASPowa dziewczyna już
się zmieniła, wtopiła w wielobarwność więzienia. I choć twórcy konsekwentnie
budują narrację drugiego sezonu w oparciu o banalny schemat konfliktów pseudo-rasowych, wychodzą z nich jednak obronną ręką i wynoszą opowieści i emocje
bohaterek w rejony zgoła odmienne i bardziej pogłębione. Mafijna niemal historia o dorastaniu, którą momentami nam serwują jest jedynie kliszą,
wytrychem użytym ku budowie dramaturgicznej drabiny.
Drugi sezon Orange is the new black,
choć rozpoczynający się słabym odcinkiem pierwszym (przeniesienie Piper do
innego więzienia jest tylko chwilową reakcją na dramatyczne zamknięcie
pierwszej serii, natomiast niewiele wnosi w historię sezonu drugiego), okazuje
się produkcją znakomitą. Historie i emocje bohaterek zachwycają dojrzałością
opowiadania, powolne wzrastanie napięcia i konsekwentne budowanie konfliktu aż
do ostatniego odcinka mogą budzić podziw i stanowić wzorzec dla niejednej produkcji. Nie zabrakło tu także smaczków w postaci zmagającego się z własną
niemocą Healy’ego, piorunująco krótkiej (szkoda) obecności Pornstasha czy
absolutnie znakomitej Pennsatucky zastanawiającej się nad tym, jak lesbijki
przejmą w końcu władzę nad światem…
Sezon drugi jest jeszcze lepszy niż pierwszy, pewnie za sprawą tego o czym piszesz - zmniejszenia ważności wątku Piper i oddania głosu innym więźniarkom. Przeklęty Netflix - już nie mogę doczekać się trzeciego sezonu :D
OdpowiedzUsuńNa trzeci jeszcze trochę poczekamy, ale cieszmy się tym, że przynajmniej wszystkie odcinki od razu rzucają widzom na pożarcie ;)
OdpowiedzUsuń