wtorek, 6 stycznia 2015

Homeland 4

Po finale trzeciego sezonu powrót wydawał się niemożliwy. A jednak wrócić się udało i to w znakomitym stylu (spoilery :) ).

Akcja sezonu 4 rusza ok. pół roku po mrocznym finale poprzedniego. Carrie jest w Stanach, plącze się gdzieś między siedzibą CIA, a kołyską dziecka, którego za wszelką cenę próbuje unikać. Na jej szczęście jednak ojczyzna wzywa i Carrie ląduje w Islamabadzie.  A tu już zaczyna się tzw. prawdziwe życie, zasadzki, drony i wybuchy czyhające na każdym kroku.

Tym razem na celowniku CIA znajduje Haissam Haqqani i otaczająca go grupa terrorystów, jak się okazuje, dość mocno popierana przez pakistańskie siły polityczne, wojskowe, a także samą społeczność (pakistańskie władze wystosowały oficjalny protest do twórców serialu za tworzenie fałszywego obrazu kraju). I tak w ramach polowania na Haqqaniego mamy porwania, fałszywe romanse i kłamstwa, omyłkowe strzały z dronów i wszelką możliwą niewydolność amerykańskich służb specjalnych. Do tej niewydolności, upolitycznionych i moralnie wątpliwych działań przełożonych, zawodności technologii i informatorów zdążyliśmy się już przyzwyczaić przez poprzednie trzy serie. W czwartej ta niewydolność jest jednak eksplorowana coraz głębiej. Wszystkie normy i potęga USA, sypią się w obliczu jednostki, która działa inaczej niż powinna. Słabe ogniwo dość szybko poznaje widz, jednak wszechmocne CIA okazuje się w tym przypadku wyjątkowo bezradne. 

Wątki sensacyjne plotą się perfekcyjnie, „na zakładkę” mijamy kolejne katastrofy, żeby za chwilę trafić na kolejną minę. Nie dając widzowi ani chwili odpoczynku Homeland 4 staje się wzorcowym (może poza 24h) serialem z fabułą sensacyjną. Narracja, pozbawiona jarzma fatalnej romantycznej relacji Carrie i Brody’ego, jest prawdziwą perełką. Akcja trwa nieprzerwanie, co i rusz bombardując widza coraz gorszymi wydarzeniami, z których - wydawałoby się - nie ma już wyjścia. 


To, co znajduję w Homeland 4, zupełnie wyjątkowym to wątek macierzyństwa Carrie. Bohaterka, przyzwyczajona do balansowania na krawędzi życia i śmierci, życia, które wydała na świat nie chce i nie akceptuje. Mała ruda dziewczynka jest nie tylko przypomnieniem traumatycznego związku z Brody'm i jej własnej śmiertelności, ale przede wszystkim jest dla niej bytem nieznanym, niepotrzebnym i nieakceptowanym. Jednak z perspektywy amerykańskiego przedmieścia, gdzie wszystkie kobiety kochają dzieci, postawa dziewczyny, która od tej relacji woli strzelaniny na kabulskich ulicach jest zupełnie niezrozumiała. 

I nie chodzi tu nawet o negocjacje z „rolą matki” - niechęć Carrie to coś więcej niż odrzucenie społecznych zachowań postrzeganych jako opieka nad dzieckiem, to więcej niż tzw. baby blues. Bohaterka realizuje badinterowski „brak instynktu macierzyńskiego”, bo nie czuje względem córki nic poza ciężarem społecznych oczekiwań.  

Ten brak miłości wydaje się największym grzechem bohaterki. Jej bliscy nie rozumieją, dlaczego dziecka nie chce (siostra oskarżycielsko mówi: Nawet nie ma definicji tego, jak bardzo jest z tobą coś nie tak!). I widzom też zapewne łatwiej przychodzi akceptacja pozaprawnych działań Waltera White'a czy Tony'ego Soprano, niż Carrie - dziwnej i nienormalnej baby, która nie zachwyca się własnym niemowlęciem. Najmocniej Homeland 4 przekracza tabu, nie wtedy gdy terroryści palą amerykańską flagę albo gdy żona akceptuje samobójcze plany męża, ale gdy Carrie kąpie własne dziecko. Kąpie i podtapia. Przez długie, bardzo długie i ciągnące się sekundy widz patrzy z przerażeniem, jak Carrie bije się z myślami, co robić z duszącym się bobasem. Czy to forma testu dla jej psychiki? Dramatyczna próba obudzenia w sobie instynktu macierzyńskiego? Sama Carrie ma do siebie więcej pretensji o brak miłości do dziecka, niż o chybione strzelaniny z drona czy inne, okupione krwią postronnych osób, działania. Dlatego też z taką przyjemnością leci do Islamabadu, zostawiając za sobą najbardziej przerażającą istotę na ziemi – własną córkę.

Z rozczarowaniem przyjęłam więc finał sezonu – nagły przypływ uczuć rodzinnych głównej bohaterki to zaskakujący i nieumotywowany kierunek. Wprawdzie przyczynkiem staje się śmierć ojca, a nie uczucia macierzyńskie (chyba bardziej performowane niż autentyczne), ale to wciąż niezrozumiały kierunek. Pojawiająca się też znienacka postać matki, to zwrot w kierunku rozterek freudowskich, które nie są mocną stroną tego serialu. Na szczęście jednak, ostatnie sceny 12 odcinka dają już mocny asumpt do kolejnych perturbacji zawodowych Carrie Mathison, na które przyjdzie nam poczekać do jesieni tego roku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz