Dwa tygodnie mijają od finału, a
ja wciąż nie mogę się otrząsnąć.
Nie, bynajmniej nie z powodu
emocji buzujących po brawurowych rozwiązaniach fabularnych. Nie z powodu
dynamiki, cliffhangerów i tajemnic, rysowanych sprawnym piórem scenarzysty.
Wręcz przeciwnie.
Cykl Rozlewisko gości na ekranach
polskiej telewizji już od ponad czterech lat. Małgosia (lub raczej Gosia)
odrzuciła konsumpcyjny tryb życia – opuszcza Warszawę pełną nikczemnych ludzi,
żegna się z pracą w agencji reklamowej nastawionej na zysk, żegna się z brudem
i hałasem stołecznych ulic. Ucieka na Mazury – w krainę zielonością i wszelkimi
dobrami płynącą, gdzie pijani mężowie wciąż mają wdzięk, a zmęczone kobiety z
dumą noszą swoje życiowe brzemiona. Ucieka w świat, gdzie wszystko staje się
dobre, mądre i piękne. Zamiast paskudnych biurowców znajduje się wśród jezior,
drzew i pasących się koźląt.
Gdzieś w okolicy migają też jacyś
inni bohaterowie – dziecko, mąż (były, obecny, przyszły w jednym), matka,
sąsiadka i cała Boża wieś. Nie ma to jednak zbyt wielkiego znaczenia. Bohater
jest zbiorowy, jak i emocje zbiorowe. Pojedyncze katastrofy i życiowe wpadki
nie są istotne z punktu widzenia wszechświata. Pogłębia to towarzysząca Rozlewisku narracja z
offu – może to być pisząca książki matka Gosi, jej wnuczka (od niedawna
prowadząca pamiętnik) lub sama Małgosia z zadumą stwierdzająca w co drugim
odcinku, że Jesień przykryła skrzydłami
nasze rozlewisko i zapadła chłodem głaszcząca nas cisza…
Ponieważ na wszystko patrzymy
więc z punktu widzenia głęboko ukrytego trzeciego oka starej kobiety, która
tkwi w każdej bohaterce rozlewiska – z takimi samymi emocjami przyglądamy się
zarówno mężowskim zdradom, jak i zakalcowatemu biszkoptowi. Jedno i drugie to
dobry powód do łez, wypicia nalewki czy natchnionych spojrzeń w dal.
I tego właśnie mi brak. Tego
spokoju. Beznamiętności. Tego pięknie sfilmowanego przelewania się z prawej na
lewą stronę ekranu zupełnie nieznaczących wydarzeń. Niektórzy chadzają do
terapeutów, inni do kościoła, a ja miałam Rozlewisko. Raz w tygodniu, w
niedzielę o 20, o idealnej porze dającej szansę na pozyskanie resztek zen przed
koszmarem korporacyjnego poniedziałku. Te 45 minut zupełnej nudy, narracyjnego
bezwładu i aktorskiej bezpłodności koiło moje nerwy. Teraz o 20 jest Ranczo, więc TVP nie włączam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz