wtorek, 17 marca 2015

Rozlewisko

Dwa tygodnie mijają od finału, a ja wciąż nie mogę się otrząsnąć.

Nie, bynajmniej nie z powodu emocji buzujących po brawurowych rozwiązaniach fabularnych. Nie z powodu dynamiki, cliffhangerów i tajemnic, rysowanych sprawnym piórem scenarzysty. Wręcz przeciwnie.

Cykl Rozlewisko gości na ekranach polskiej telewizji już od ponad czterech lat. Małgosia (lub raczej Gosia) odrzuciła konsumpcyjny tryb życia – opuszcza Warszawę pełną nikczemnych ludzi, żegna się z pracą w agencji reklamowej nastawionej na zysk, żegna się z brudem i hałasem stołecznych ulic. Ucieka na Mazury – w krainę zielonością i wszelkimi dobrami płynącą, gdzie pijani mężowie wciąż mają wdzięk, a zmęczone kobiety z dumą noszą swoje życiowe brzemiona. Ucieka w świat, gdzie wszystko staje się dobre, mądre i piękne. Zamiast paskudnych biurowców znajduje się wśród jezior, drzew i pasących się koźląt.

Gdzieś w okolicy migają też jacyś inni bohaterowie – dziecko, mąż (były, obecny, przyszły w jednym), matka, sąsiadka i cała Boża wieś. Nie ma to jednak zbyt wielkiego znaczenia. Bohater jest zbiorowy, jak i emocje zbiorowe. Pojedyncze katastrofy i życiowe wpadki nie są istotne z punktu widzenia wszechświata. Pogłębia to towarzysząca Rozlewisku narracja z offu – może to być pisząca książki matka Gosi, jej wnuczka (od niedawna prowadząca pamiętnik) lub sama Małgosia z zadumą stwierdzająca w co drugim odcinku, że Jesień przykryła skrzydłami nasze rozlewisko i zapadła chłodem głaszcząca nas cisza…

Ponieważ na wszystko patrzymy więc z punktu widzenia głęboko ukrytego trzeciego oka starej kobiety, która tkwi w każdej bohaterce rozlewiska – z takimi samymi emocjami przyglądamy się zarówno mężowskim zdradom, jak i zakalcowatemu biszkoptowi. Jedno i drugie to dobry powód do łez, wypicia nalewki czy natchnionych spojrzeń w dal.


I tego właśnie mi brak. Tego spokoju. Beznamiętności. Tego pięknie sfilmowanego przelewania się z prawej na lewą stronę ekranu zupełnie nieznaczących wydarzeń. Niektórzy chadzają do terapeutów, inni do kościoła, a ja miałam Rozlewisko. Raz w tygodniu, w niedzielę o 20, o idealnej porze dającej szansę na pozyskanie resztek zen przed koszmarem korporacyjnego poniedziałku. Te 45 minut zupełnej nudy, narracyjnego bezwładu i aktorskiej bezpłodności koiło moje nerwy. Teraz o 20 jest Ranczo, więc TVP nie włączam.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz