środa, 15 lutego 2012

Kobieta w Toskanii

I znowu nieserialowo: właśnie nadrobiłam zaległość kinową sprzed, już ponad roku, czyli Zapiski z Toskanii Abbasa Kiarostamiego. To kolejny obraz, po Shirin (składający się z ujęć kobiecych twarzy siedzących w kinie) z udziałem Juliette Binoche oraz pierwszy w całości zrealizowany poza Iranem.


Film opowiada historię spotkania. Ona i on – w toskańskiej miejscowości pełnej zaułków, spokoju i kawiarni ozdobionych słaniającym się już słońcem. On jest pisarzem, ona zajmuje się antykami – spotykają się, rozmawiają, spacerują. Wydają się parą obcych sobie ludzi, ewentualnie dawnych znajomych. Z każdą minutą dowiadujemy się więcej o ich relacji, choć momentami nie wiadomo, czy obserwujemy szczerą rozmowę, czy nieudolny spektakl.

Fabuła przypomina przypowieść z podręczników psychologicznych – oto para zagubionych kochanków w średnim wieku znajduje się w małym miasteczku, z którym wiąże się ich przeszłość. Być może szukają formuły dla swojego związku – nie są ani młodymi kochankami, ani dojrzałymi partnerami. Spotykają archetypicznych Starych Mędrców. Ona rozmawia z pulchną barmanką z kawiarni, żali się jej. Barmanka odpowiada tylko „akceptuj go”. On rozmawia ze starszym turystą – ten mówi „bądź blisko niej”.  I obie te porady mają chyba brzmieć, jak sposoby na uleczenie relacji, bądź recepta na powodzenie.

Równoległa struktura zachowań bohaterów wydaje się mieć na celu wyrównanie ich szans, pokazanie historii z obu perspektyw. To jednak tylko fasadowa konstrukcja. U Kiarostamiego to kobieta występuje w roli inicjującej, aktywnej. To ona zaprasza do zwiedzania, wybiera knajpkę na obiad, próbuje wytworzyć intymną atmosferę, uwodzi. Tu najważniejsza jest kobieta, jej emocje prowadzą film do przodu, ona podejmuje walkę i ryzyko porażki. Mężczyzna staje się, owszem, ostatecznym decydującym, ale postawionym w sytuacji konieczności wyboru i opowiedzenia się „za nimi” lub „za sobą samym”.

Pomimo początkowo zbyt wolnego tempa Zapiski z Toskanii ogląda się bardzo dobrze. Jak zawsze u Kiarostamiego jest tu sporo statycznych ujęć, dużo półzbliżeń, spojrzenia prosto w kamerę. Ciekawe też, że bohaterka nie ma imienia (on nazywa się James). Mimo że reżyser właśnie kobiecie poświęca większą część uwagi.
Podział charakterologiczny bohaterów jest niestety także uproszczony: ona-emocjonalna, chce walczyć o związek, on-zdystansowany, poświęcony karierze. I wprawdzie William Shimell w roli pisarza był chwilami zbyt drewniany, a Juliette Binoche zbyt rozedrgana, to ich melodramat wciąga, a szkatułkowość odsłaniającej się opowieści nie pozwala oderwać się od ekranu. 

Dziś impresyjnie, bez odwołań, analiz i porównań :)

2 komentarze:

  1. Wciąga bardzo, tylko trzeba przetrwać... zaledwie pierwsze 40 minut filmu :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ale potem na szczęście jest jeszcze cała godzina i to całkiem niezła :)

      Usuń