poniedziałek, 7 lipca 2014

Nurse Jackie 6

Do tego, że jest nieobliczalna zdążyła już wszystkich przyzwyczaić. Ale w szóstej odsłonie perypetii pielęgniarki Jackie Peyton – choć pozornie stonowanym i monotonnym – wkraczamy na nowy poziom nałogowej beznadziei.
<spoilery>

Już w finale poprzedniej serii wiedzieliśmy, że nie będzie dobrze. Nigdy w zasadzie nie było, ale w ramach upływu lat, to, co zdawać się mogło zabawnym wybrykiem, stało się procederem konstytuującym codzienność Jackie. A ta obiektywna codzienność ciągle się zmienia – Frank (kolejny porządny mężczyzna w życiu Jackie) planuje się wprowadzić, starsza córka nie chce z nią rozmawiać, a były mąż bierze ślub z uroczą damą spodziewającą się jego dziecka.

Jackie jednak nie potrzebuje powodu. Bierze, co może, kiedy może i tak dużo jak może, dopóki rzeczywistość względnie jeszcze trzyma się kupy.

Jedynie pasja Jackie do pracy się nie zmienia. Choć i tu pojawia się znużenie, bo mówione stoickim głosem „skarbie” i „kochanie” do pacjentów nie brzmi już tak przekonująco jak wcześniej. Trzeba też zauważyć, że dostajemy w tym sezonie wyjątkowo mało historii pacjentów: wątki rozpoczynają się i bezpuentowo urywają, innym z kolei twórcy poświęcają zastanawiająco dużo czasu (śmierć sklepikarza). I mało jest w zasadzie wszystkich: Eddiego, Franka czy Zoe. Dużo jest wszechobecnej Jackie, którą coraz częściej widujemy samą lub w towarzystwie przypadkowych (chłopak z klubu) lub podobnie do niej toksycznych osób (nowa bohaterka – sponsorka Jackie). Trochę więc brakuje oddechu i świeżości, anegdot, które miałyby czas wybrzmieć i drobnych przygód (może poza helikopterowymi przygodami Coopa), które mogłyby urzec widza. A i sama Jackie jest coraz mniej krnąbrna, raczej męczliwie znużona własną egzystencją, z której ma coraz mniejszą ochotę komukolwiek się tłumaczyć. 
Na szczęście nie jest już tu tak bezsmakowo, jak w sezonie piątym, ale i tak sporo tu styropianu i żal tych drobnych perełek, które na początku pozwalały plasować ten serial wśród najbardziej błyskotliwych produkcji.



Próba racjonalizacji zachowań Jackie skazana jest na porażkę. Proste opozycyjne definicje dobra i zła pozwalające kategoryzować i opisywać rzeczywistość już jej w zasadzie nie dotyczą. Kara, czy też nawrócenie, na które czeka wierny widz od pierwszego odcinka – być może nie nadejdzie. Już wszystko miało być, bo powtarzamy zresztą wszystko, co już poznaliśmy: odwyk, krzywdzenie bliźnich, zdrady, oszustwa, kłamstwa i okaleczanie (1. tłuczenie palca młotkiem, 2. podkładanie stopy pod parkujące auto), z tym że główna bohaterka wydaje się coraz bardziej obojętna i wyalienowana. Pytanie na ile świadomie Showtime buduje taką repetytywną narrację, a na ile twórcom zaczyna brakować weny.

Gdyby to wszystko było celowe, Nurse Jackie byłaby jedną z bardziej intrygujących opowieści dotyczących kobiecego uzależnienia. Uzależnienia, z którym normalnie się funkcjonuje – pracuje, robi zakupy, wyprowadza psa na spacer. Tylko z uwzględnieniem systematycznej eliminacji bliskich mogących zaingerować w przynoszący ulgę proceder. Jackie to opowieść o pogłębionym w nałogu człowieku, który z owego nałogu wychodzić nie chce, nie zamierza i nie widzi powodu. Życie bohaterki toczy się w swoiście amorficznej przestrzeni – pozbawionej normatywnie akceptowanych potrzeb. Jackie zawsze wybierze narkotyk, a nie córki. I to pewnie w oczach wielu widzów jest jej największy grzech. Istotna jest jednak tylko kolejna pigułka – jak powrót do domu, jak przyjemny cień w upalne popołudnie.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz