Do tego, że jest nieobliczalna
zdążyła już wszystkich przyzwyczaić. Ale w szóstej odsłonie perypetii
pielęgniarki Jackie Peyton – choć pozornie stonowanym i monotonnym – wkraczamy na
nowy poziom nałogowej beznadziei.
<spoilery>
Już w finale poprzedniej serii
wiedzieliśmy, że nie będzie dobrze. Nigdy w zasadzie nie było, ale w ramach
upływu lat, to, co zdawać się mogło zabawnym wybrykiem, stało się procederem konstytuującym
codzienność Jackie. A ta obiektywna codzienność ciągle się zmienia – Frank
(kolejny porządny mężczyzna w życiu Jackie) planuje się wprowadzić, starsza córka
nie chce z nią rozmawiać, a były mąż bierze ślub z uroczą damą spodziewającą
się jego dziecka.
Jackie jednak nie potrzebuje powodu.
Bierze, co może, kiedy może i tak dużo jak może, dopóki rzeczywistość względnie
jeszcze trzyma się kupy.
Jedynie pasja Jackie do pracy się nie zmienia. Choć i tu pojawia się znużenie, bo mówione stoickim
głosem „skarbie” i „kochanie” do pacjentów nie brzmi już tak przekonująco
jak wcześniej. Trzeba też zauważyć, że dostajemy w tym sezonie wyjątkowo mało historii pacjentów: wątki rozpoczynają się i
bezpuentowo urywają, innym z kolei twórcy poświęcają zastanawiająco dużo czasu (śmierć
sklepikarza). I mało jest w zasadzie wszystkich: Eddiego, Franka czy Zoe. Dużo
jest wszechobecnej Jackie, którą coraz częściej widujemy samą lub w
towarzystwie przypadkowych (chłopak z klubu) lub podobnie do niej toksycznych
osób (nowa bohaterka – sponsorka Jackie). Trochę więc brakuje oddechu i
świeżości, anegdot, które miałyby czas wybrzmieć i drobnych przygód (może poza
helikopterowymi przygodami Coopa), które mogłyby urzec widza. A i sama Jackie
jest coraz mniej krnąbrna, raczej męczliwie znużona własną
egzystencją, z której ma coraz mniejszą ochotę komukolwiek się tłumaczyć.
Na szczęście nie jest już tu tak bezsmakowo, jak w sezonie piątym, ale i tak sporo tu styropianu i żal tych drobnych perełek, które na początku pozwalały plasować ten serial wśród najbardziej błyskotliwych produkcji.
Próba racjonalizacji zachowań
Jackie skazana jest na porażkę. Proste opozycyjne definicje dobra i zła pozwalające kategoryzować i opisywać rzeczywistość już jej w zasadzie nie dotyczą. Kara, czy też nawrócenie, na które
czeka wierny widz od pierwszego odcinka – być może nie nadejdzie. Już wszystko miało być, bo powtarzamy
zresztą wszystko, co już poznaliśmy: odwyk, krzywdzenie bliźnich, zdrady, oszustwa,
kłamstwa i okaleczanie (1. tłuczenie palca młotkiem, 2. podkładanie stopy pod
parkujące auto), z tym że główna bohaterka wydaje się coraz bardziej obojętna i
wyalienowana. Pytanie na ile świadomie Showtime buduje taką repetytywną
narrację, a na ile twórcom zaczyna brakować weny.
Gdyby to wszystko było celowe,
Nurse Jackie byłaby jedną z bardziej intrygujących opowieści dotyczących
kobiecego uzależnienia. Uzależnienia, z którym normalnie się funkcjonuje –
pracuje, robi zakupy, wyprowadza psa na spacer. Tylko z uwzględnieniem
systematycznej eliminacji bliskich mogących zaingerować w przynoszący ulgę
proceder. Jackie to opowieść o pogłębionym w nałogu człowieku, który z owego
nałogu wychodzić nie chce, nie zamierza i nie widzi powodu. Życie bohaterki
toczy się w swoiście amorficznej przestrzeni – pozbawionej normatywnie
akceptowanych potrzeb. Jackie zawsze wybierze narkotyk, a nie córki. I to
pewnie w oczach wielu widzów jest jej największy grzech. Istotna jest jednak tylko
kolejna pigułka – jak powrót do domu, jak przyjemny cień w upalne popołudnie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz