Piąty już raz gościmy w All
Saints Hospital. Gloria wróciła na swoje miejsce, jest Zoe, Cooper i Jackie.
Trzeźwa jak dziecko. Niemal już od roku.
Jackie nie bierze. Ale tak jak
przedwcześnie opuściła odwyk, tak spotkaniami AA (AN?) za bardzo się nie
przejmuje. Jest silna i ze wszystkim sobie sama radzi. Jak zwykle. No może poza
rozwodem, bo tu idzie jej dość kiepsko. Kevin mści się za kłamstwa i koniec ich małżeństwa (w czym widzi jedynie winę Jackie), a najlepszym poligonem do takich zabaw jak
zawsze okazują się dzieci.
Te osobiste perypetie Jackie
zdecydowanie dominują w piątym sezonie. Mniej tu medycznych historii
zapadających w pamięć, mniej rytmu szpitalnianego życia. Ciekawostką okazuje się młoda rezydentka – dr Roman –
która, jak ognia, unika kontaktu z pacjentami. Jej przeciwieństwem jest dr Ike
Prentiss – były lekarz wojskowy: zdecydowany, konkretny, sfokusowany na prace
lekarskie. Z dużym zadowoleniem przyjęłam także powrót Eddiego na stare śmieci
(po spektakularnym zlikwidowaniu swego korporacyjnego, zmechanizowanego
poprzednika).
I wszystko jako tako toczy się do
przodu. Kwadrans (niemal) po rozwodzie Jackie poznaje miłego policjanta i niedługo
później zaczynają się spotykać. Mamy lunchowe spotkanka, gruchanie przez
telefon, randki w blasku nowojorskich świateł w stylu Seksu w wielkim mieście.
Tylko gdzieś w tym cukierkowym świecie gubi się sama Jackie. Gdyby nie Grace,
która kłamie, chodzi na wagary i w końcu – zaczyna eksperymentować z
narkotykami, nie uświadczylibyśmy łyżki dziegciu w tym nienarkotyzującym się
świecie. Jackie bez narkotyków zdaje się wykastrowana, ton mniej stanowczy, a
słowa mniej dobitne. „Przypały”, których dokonuje (jak ucieczka z randki) też jakieś takie bardziej miękkie. Zamiast Jackie
wirującej okrakiem na Eddim w szpitalnianej kanciapie oglądamy uśmiechniętą,
długowłosą Jackie błogo uśmiechającą się po dobrze wykonanym, miłosnym, zadaniu.
Dzięki obecności niezawodnej Zoe, można zaakceptować nawet Jackie w
gorszej formie. Nie można natomiast przyjąć zupełnego bezsensu, jakim raczą nas
scenarzyści w ostatnim odcinku (spoiler). Jackie wychodzi z domu na
przyjęcie z okazji roku w trzeźwości. Kończy makijaż, jest ładnie ubrana.
Wychodzi z pokoju. I wraca. Wraca, aby połknąć zachomikowaną w szafce kolorową
tabletkę. Bez powodu, bez wyjaśnienia, bez niczego. I choć to zrozumiały
„haczyk” na widza i zaproszenie do szóstego sezonu, wolałabym nieco bardziej
finezyjne rozwiązanie.
Obejrzawszy całość mam wrażenie
niewielkiej gęstości opowieści. Dużo tu było styropianu, niepotrzebnych scen,
postaci, które niewiele wniosły. Idealny policjant jest zabawny, ale nudnawy, finałowy konflikt z dr Roman powinien był zdarzyć się kilka odcinków
wcześniej, żeby nieco skomplikować życie na izbie przyjęć. Zabrakło też także
(do tej pory obecnych) problemów finansowych szpitala. Jackie zaczęła jeździć
autem (zamiast metrem) i nikt już nie popala papierosów. Wszystko się wyłagodziło, znormalniało. Może z tęsknoty za tą swojską nienormalnością Jacie połknęła tę
nieszczęśnie kolorową tabletkę. A w poszukiwaniu tej poszarpanej inności z
przyjemnością będę jej sekundować.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz