I nagle pojawiają się decyzje.
Czwarty sezon Girls przyniósł zmiany. Hannah wyjechała na kurs pisarski do Iowa, „zakazana” relacja
Marnie i Deeziego ewoluuje, Shoshanna orientuje się, że nieporadny wdzięk może
nie zapewnić jej dobrej pracy, a Jessa systematycznie pogrąża
się w otchłani pretensji wobec świata, którego jednak owe pretensje zdają się
niewiele obchodzić.
W przeciwieństwie do większości
seriali opartych o historie kilku przyjaciółek, w których istotą opowieści są
spotkania i wspólne omawianie dziejących się perypetii, tutaj napotykamy
samotność i wyrzucenie poza ramy społeczne dające poczucie bezpieczeństwa.
Znajomi są na chwilę, zobowiązania mało istotne i nietrwałe, a przyjaciółki
zajęte własnym życiem. Beztroska i wspólnota w delikatny i niezauważalny sposób
uległa przeobrażeniu w emocjonalną samodzielność pomieszaną z samotnością. Igranie z rzeczywistością przestaje być zabawne bez widowni, której właśnie zaczyna brakować.
Życie Hannah, dotychczas uporządkowane wokół triady pisanie-Adam-rodzice, zaczyna ulegać przeobrażeniom. Hannah, czyli „głos pokolenia”, z powodu pisania
porzucała kolejne prace, które przeszkadzały jej w twórczości (której i tak nie
uprawiała). Jednak płynąca z Iowa szansa na konfrontację z „artystycznym ego”
i namacalna możliwość pisania, wcale nie są odpowiedzią na jej niepokoje. Kurs pisania okazuje się bardziej irytujący niż pobudzający, a Hannah mówi „mam czas na pisanie, ale i tak tego nie robię, więc po co mam tu
być?”.
Jak mówiła kiedyś autorka serii,
Lena Dunham, w przypadku refleksji o głównej bohaterce, nie zadajemy pytania „z kim ona będzie, ale: czy zacznie wreszcie pisać”. Najwyraźniej jednak – nie będzie.
Hannah bardziej niż pisać, chciała definiować się poprzez ten proces. Rzadko widzieliśmy ją przed laptopem mocującą się z produkcją
wyrazów, za to setki razy widzieliśmy ją mówiącą o pisaniu. Nowe otwarcie, jakim miał być kurs w Iowa
okazuje się punktem kulminacyjnym, ale w sposób dla bohaterki destrukcyjny i dekonstruujący. Hannah wraca do Nowego Jorku, zmuszona szukać nowej
tożsamości, w której nie będzie opierać się na wizji siebie jako pisarki.
W tym Nowym Jorku jednak nikt na
Hannah nie czeka. Adam, którego aktorski egocentryzm dominuje nad uczuciami –
pod nieobecność dziewczyny, wiąże się z kimś innym. Hannah
musi więc zmierzyć się zarówno z poczuciem osobistej porażki (pisanie), jak i zawodu
miłosnego. Jako trzeci cios przychodzą rodzice i ich rozpadające się
małżeństwo. Hannah musi spojrzeć na tę ukochaną przez siebie dwójkę, ponad ich
rolą społeczną, bardziej podmiotowo, starając się wylądować gdzieś pomiędzy życzliwym wsparciem i akceptacją nowej sytuacji.
Po chwilowym odświeżeniu
atmosfery przez Iowę, wracamy więc do Nowego Jorku i utartych ścieżek, w których
wszystko zaczyna już lśnić nieco zdartym urokiem kończącej się imprezy. Plączemy
się więc gdzieś pomiędzy nużącym powtarzaniem emocji, które już znamy,
zachowaniami, które irytują i bohaterami, którzy dawno przestali zaskakiwać. Na
szczęście jednak, z tej rozlanej toni jednorodnych wrażeń, co i rusz wyrywa
widza perfekcyjnie napisana, zaskakująca scena lub dialog. Finał czwartego
zostawia widzów w poczucia nagłego uporządkowania rzeczywistości: wątek każdej
bohaterki zostaje domknięty i jednocześnie otwarty poprzez ustawienie azymutu dalszych działań. Lena Dunham z wdziękiem pokazuje świat
amerykańskich millenialsów – zblazowany, nieco znużony, skromny i jednocześnie
przesycony autoafirmacją. I choć te „pokoleniowe” obrazy raczej są powtarzalne i niezbyt odkrywcze, to wciąż udaje się tu wprowadzić wątki
zaskakujące, nowatorskie i pozwalające widzowi na poszukiwanie w nich rozbłysków
niepowszedniości.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz