wtorek, 24 marca 2015

Girls 4

I nagle pojawiają się decyzje.

Czwarty sezon Girls przyniósł zmiany. Hannah wyjechała na kurs pisarski do Iowa, „zakazana” relacja Marnie i Deeziego ewoluuje, Shoshanna orientuje się, że nieporadny wdzięk może nie zapewnić jej dobrej pracy, a Jessa systematycznie pogrąża się w otchłani pretensji wobec świata, którego jednak owe pretensje zdają się niewiele obchodzić.

W przeciwieństwie do większości seriali opartych o historie kilku przyjaciółek, w których istotą opowieści są spotkania i wspólne omawianie dziejących się perypetii, tutaj napotykamy samotność i wyrzucenie poza ramy społeczne dające poczucie bezpieczeństwa. Znajomi są na chwilę, zobowiązania mało istotne i nietrwałe, a przyjaciółki zajęte własnym życiem. Beztroska i wspólnota w delikatny i niezauważalny sposób uległa przeobrażeniu w emocjonalną samodzielność pomieszaną z samotnością. Igranie z rzeczywistością przestaje być zabawne bez widowni, której właśnie zaczyna brakować.



Życie Hannah, dotychczas uporządkowane wokół triady pisanie-Adam-rodzice, zaczyna ulegać przeobrażeniom. Hannah, czyli „głos pokolenia”, z powodu pisania porzucała kolejne prace, które przeszkadzały jej w twórczości (której i tak nie uprawiała). Jednak płynąca z Iowa szansa na konfrontację z „artystycznym ego” i namacalna możliwość pisania, wcale nie są odpowiedzią na jej niepokoje. Kurs pisania okazuje się bardziej irytujący niż pobudzający, a Hannah mówi „mam czas na pisanie, ale i tak tego nie robię, więc po co mam tu być?”.

Jak mówiła kiedyś autorka serii, Lena Dunham, w przypadku refleksji o głównej bohaterce, nie zadajemy pytania „z kim ona będzie, ale: czy zacznie wreszcie pisać”. Najwyraźniej jednak – nie będzie. Hannah bardziej niż pisać, chciała definiować się poprzez ten proces. Rzadko widzieliśmy ją przed laptopem mocującą się z produkcją wyrazów, za to setki razy widzieliśmy ją mówiącą o pisaniu. Nowe otwarcie, jakim miał być kurs w Iowa okazuje się punktem kulminacyjnym, ale w sposób dla bohaterki destrukcyjny i dekonstruujący. Hannah wraca do Nowego Jorku, zmuszona szukać nowej tożsamości, w której nie będzie opierać się na wizji siebie jako pisarki.

W tym Nowym Jorku jednak nikt na Hannah nie czeka. Adam, którego aktorski egocentryzm dominuje nad uczuciami – pod nieobecność dziewczyny, wiąże się z kimś innym. Hannah musi więc zmierzyć się zarówno z poczuciem osobistej porażki (pisanie), jak i zawodu miłosnego. Jako trzeci cios przychodzą rodzice i ich rozpadające się małżeństwo. Hannah musi spojrzeć na tę ukochaną przez siebie dwójkę, ponad ich rolą społeczną, bardziej podmiotowo, starając się wylądować gdzieś pomiędzy życzliwym wsparciem i akceptacją nowej sytuacji.

Po chwilowym odświeżeniu atmosfery przez Iowę, wracamy więc do Nowego Jorku i utartych ścieżek, w których wszystko zaczyna już lśnić nieco zdartym urokiem kończącej się imprezy. Plączemy się więc gdzieś pomiędzy nużącym powtarzaniem emocji, które już znamy, zachowaniami, które irytują i bohaterami, którzy dawno przestali zaskakiwać. Na szczęście jednak, z tej rozlanej toni jednorodnych wrażeń, co i rusz wyrywa widza perfekcyjnie napisana, zaskakująca scena lub dialog. Finał czwartego zostawia widzów w poczucia nagłego uporządkowania rzeczywistości: wątek każdej bohaterki zostaje domknięty i jednocześnie otwarty poprzez ustawienie azymutu dalszych działań. Lena Dunham z wdziękiem pokazuje świat amerykańskich millenialsów – zblazowany, nieco znużony, skromny i jednocześnie przesycony autoafirmacją. I choć te „pokoleniowe” obrazy raczej są powtarzalne i niezbyt odkrywcze, to wciąż udaje się tu wprowadzić wątki zaskakujące, nowatorskie i pozwalające widzowi na poszukiwanie w nich rozbłysków niepowszedniości. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz